To był też dla mnie pierwszy raz, gdy zobaczyłem, że artysta z Europy zachodniej gra u nas na pełne sto procent. Był wtedy świeżo po wydaniu znakomitej Too Low For Zero, znajdował się na szczytach list przebojów, ale przecież musiał wiedzieć, że żaden Polak nazajutrz po jednym z trzech zakontraktowanych koncertów (w Katowicach, Warszawie i Gdańsku) nie pójdzie do sklepu i nie kupi za złotówki żadnej jego płyty. Że z emisji jego nagrań w jednym z paru ówczesnych programów radiowych nie dostanie ani szylinga tytułem tantiem. A jednak zagrał tak, jakby miał to być jego, a już na pewno wszystkich widzów w wypełnionym po brzegi katowickim Spodku ostatni koncert w życiu. Na drugi bis wyszedł sam i z towarzyszeniem fortepianu oraz puszczonej z taśmy elektronicznej perkusji zaśpiewał Song For Guy, a na koniec, zlany potem, potwornie zmęczony po dwuipółgodzinnym występie powiedział krótko; „Thank you, goodbye”. Czuliśmy, że Spodek, a my razem z nim, odleciał w muzyczne rejony dotąd po tej stronie muru berlińskiego nieosiągalne. To był - i na zawsze już pozostanie - koncert mojego życia.
Trzydzieści lat czekałem na kolejne spotkanie z EJ, niespecjalnie kontemplując dokonania artysty, niezbyt uważnie śledząc jego dalszą karierę. Ale czy tego pana da się tak w ogóle nie zauważać? Gdy jesienią 2014 roku miał wystąpić w Krakowie, nie wahałem się ani chwili, czy kupić bilety. I znów było pięknie.
Teraz, w półtora roku po grodzie Kraka, wybraliśmy się z żoną do Oświęcimia, na Life Festival. Spokojni o to, co powinno wydarzyć się na scenie, spokojni o miejsce, parokrotnie wcześniej już zaliczone. Pogoda dopisała, lato, bezchmurne niebo – i sobotni wieczór w sam raz na koncert niemłodego już mistrza. Na
Wonderful Crazy Night,
jak zatytułowany jest jego tegoroczny album – niosący kolejną porcję bardzo udanych piosenek, z których kilka – jestem przekonany – gdyby zostało nagranych przed laty, zostałoby zapamiętanych na dłużej. A dziś takie płyty giną niestety w zalewie nadprodukcji muzycznej pulpy.
Elton John pojawił się na scenie wraz z pięcioma znanymi już kolegami o 20.45 – i od pierwszego wyśpiewanego słowa wiadomo było, że jest, wciąż i wciąż, w znakomitej dyspozycji. Na pierwszy ogień poszedł tym razem numer z 1974 roku, The Bitch Is Back, a więc natychmiast mieliśmy do czynienia z istotą muzycznej formuły artysty: pop mocno zaprawiony, zwłaszcza w wydaniu na żywo, rokendrolem. Trudno się dziwić, że jego przyjaźń z pierwszorzędnym gitarzystą, jakim jest Davey Johnstone, oraz wzruszającym podobnie jak Charlie Watts bębniarzem, siwiuteńkim Nigelem Olssonem, trwa już prawie pół wieku.
A potem była pierwsza dla mnie miła niespodzianka. Klasyczny numer Bennie And The Jets w swym finale przybrał nieco jazzową formę, z bardzo krótkimi, acz stylowo zaznaczonymi solówkami gitary, basu i klawiszy. Już po paru minutach miała miejsce kolejna, bo I Guess That's Why They Call It the Blues kończył się w rzeczywiście bluesowy sposób, z tym charakterystycznym dla tego gatunku frazowaniem wokalisty.
Czwarty w kolejności był Daniel, jedno z cudeniek w dorobku Sir EJ. Tu mała uwaga: na prywatny użytek utwory z setlisty dzielę następująco:
żelazny zestaw
w postaci niemal wszystkich kawałków z krążka Greatest Hits z 1974 roku (wczoraj było osiem z dziesięciu na nim zawartych), a do tego żonglowanie niezliczoną ilością przebojów dużych i wielkich, zaś całość uzupełniana kilkoma rzadziej testowanymi na żywo numerami (wczoraj Tiny Dancer czy All The Girls Love Alice). Takie zmiany w zestawie mogą tylko cieszyć słuchaczy.
Powalił mnie, tak jak w Krakowie, rozbudowany do niemal minisuity Rocket Man, z długim, mocnym fortepianowym intro. Elton John nie jest ani wirtuozem w stylu Keitha Emersona, ani szalejącym Jerry Lee Lewisem, ale te parę minut robiło jednak wrażenie. A że piosenka wielkiej urody i smakowicie – cała – zaaranżowana, znów miałem łzy wzruszenia w oczach. Nie zabrakło też Sad Song (Say So Much), ulubionego numeru mojej lepszej połowy. Tu spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka, bo utwór podryfował, lekko i jak gdyby nigdy nic, w całkiem stonesowskie klimaty. Zasadniczą część występu zakończył popisowy numer Johnstone'a, a więc Saturday Night Alright (For Fighting), a na bis nieco krótszego niż wspomniane dwa wcześniejsze występu (z racji wymogów festiwalowych) jeszcze Candle In The Wind i Crocodile Rock.
Świetny koncert, co jest
tyleż oczywiste, co niesamowite,
bo lata przecież biegną nieubłaganie. Bawili się wszyscy, starsi i młodzi. Tych ostatnich było – za sprawą festiwalowej formuły i obecności innych jeszcze wykonawców (na koniec Dawid Podsiadło) znacznie więcej niż miałoby to miejsce w przypadku występu samego EJ – mnóstwo. I widać, że świetnie znali piosenki, z których zdecydowania większość powstała na długo przed ich urodzeniem.
A co do panów na scenie, ze szczególnym uwzględnieniem Eltona Johna, Olssona i Johnstone'a – widać, że gdy seksualne i alkoholowe ekscesy ma się już dawno za sobą – pozostaje stary dobry rokendrol. Rock and roll, ten w popowym, piosenkowym wydaniu, rodem ze szkoły Paula McCartneya, szybko zamienionej na szkołę własną, natychmiast rozpoznawalną. Pozostaje rock and roll, mimo upływu kilku dekad, nadal znakomicie podawany.