Zawodowstwo pięciu nie najmłodszych już panów, zawodowstwo w najlepszym rozumieniu tego słowa, to wcale nie tak często spotykana rzecz, zwłaszcza na rodzimym rynku.
*
Od dawna już, gdy zdarza mi się mówić: polski rockowy mainstream, sam środek koryta tej rzeki – myślę w pierwszej kolejności o zespole Perfect. Bo to istota klasycznego, gitarowego grania. Jednak jak się gra tyle lat, ciężko jest utrzymać zainteresowanie publiczności na poziomie przynajmniej zbliżonym do tego z początku lat 80., kiedy to kapela Hołdysa była jedną z kilku, co to wiodły
rząd polskich dusz
spragnionych gitarowego grania.
Nie miejsce tu na wałkowanie wielokrotnie już przeżutych i wyplutych kwestii dotyczących zmian wokalistów albo liderów grup, ich – grup - prawa do dalszego istnienia, używania nazwy itp. Z oryginalnego składu pozostają w zespole od lat tylko Grzegorz Markowski i Piotr Szkudelski, ale od razu należy zaznaczyć, że wraz z Dariuszem Kozakiewiczem, Jackiem Krzaklewskim i Piotrem Urbankiem grają już ho ho, a nawet dłużej.
Istotne jest to, jak grają. Kawał czasu minął, odkąd widziałem grupę w akcji poprzednio – w 2009 roku na festiwalu „Ku Przestrodze”, ale nic się nie zmieniło. Szczelnie wypełniła się wtedy przestrzeń pod sceną na Polach Marsowych niedaleko Stadionu Śląskiego, a panowie tak pozamiatali, że kończący pierwszy dzień, obchodzący wtedy swoje piętnastolecie Cree wypadł po nich dość blado.
W historii Perfectu dopatruję się niejakich podobieństw do losów Lynyrd Skynyrd. Zawężając temat do muzyki – w obu przypadkach trudno wyobrazić sobie koncert bez
soli i pieprzu,
czyli piosenek z pierwszego, najważniejszego okresu działalności. Ludzie na to po prostu czekają, ludzie by im nie wybaczyli, gdyby muzycy dokonali choć raz innego wyboru. A gra się przecież po to, by w słuchaczach wyzwalać emocje najgorętsze z możliwych, a nie zaledwie letnie.
Zawodowstwo pięciu nie najmłodszych już panów, w najlepszym rozumieniu tego słowa, to wcale nie tak często spotykana rzecz, zwłaszcza na rodzimym rynku. Ze „starych” zespołów – i to z tych, co to wciąż elektryzują publiczność, i to znacznie mocniej niż Perfect – jest szczególnie jedna taka, której nazwę tu przezornie przemilczę, w której wokalista przez ponad trzydzieści lat nie nauczył się choć przyzwoicie śpiewać, a instrumentaliści choć przyzwoicie obsługiwać swoje sprzęty, czego – na Boga – nie potrafię pojąć.
W Perfekcie jest inaczej: Markowski wciąż zdecydowanie daje radę, taki Panasewicz to mógłby mu dziś wiązać sznurówki, a reszta zespołu potrafi rozpalić w każdym piecu. Duet Kozakiewicz – Krzaklewski jest jednym z nielicznych, a może aktualnie jedynym takim w Polsce (Adam Otręba został nieco w tyle za Jerzym Styczyńskim), w którym nie ma śladu rywalizacji, a jest najlepiej pojęta swoboda i biegłość operowania sześcioma strunami i pięcioma palcami obu rąk. Grają
bez popisywactwa, taniego efekciarstwa,
za to z pokorą wobec linii melodycznych i ram czasowych kolejnych piosenek. Serce rośnie, gdy panowie wycinają swoje sola jedno za drugim, jak dodają smaku dość skromnie opracowanym wersjom studyjnym niektórych najstarszych utworów (choćby w Idź precz czy Lokomotywie z ogłoszenia). Stopa Szkudelskiego i bas Urbanka natychmiast, od pierwszych dźwięków otwierającego występ Bla, bla, bla uderzyły mnie w żebra (brzuch przezornie miałem osłonięty zawieszonym od przodu plecakiem), nie pozostawiając wątpliwości, że jestem na rokendrolowym koncercie, gdzie nie będzie żadnego pitu-pitu, lecz porcja solidnego łojenia.
Co istotne, w odróżnieniu od wspomnianych już Lynyrd Skynyrd, rodzimy kwintet wciąż dorzuca coś do koszyka z największymi przebojami. Ostatnim takim numerem jest Wszystko ma swój czas. Nie widzę więc absolutnie powodów do narzekania, psioczenia. Nie śledzicie już ich nowych płyt? Trudno. Ale wybierzcie się na koncert. Nie ma mowy o odcinaniu kuponów, na scenie jest radość grania, a pod nią radość patrzenia i słuchania. Long Live Rock'n'roll.