Organizatorzy 151 urodzin Katowic wystawili słuchaczy na nieoczywistą próbę. Nie sprowadzili bowiem żadnego wykonawcy, którego nazwisko czy nazwa kojarzone byłyby przez ogół (pominąwszy Kroke i A.M. Jopek), a poszli tym razem tropem tego, co lokuje się w przepastnym worze określanym terminem world music. Postąpili ryzykownie, ale – jak się okazało – trafnie i ze smakiem.
Z czterech koncertów, jakie odbyły się wczoraj pod siedzibą NOSPR, zdecydowaliśmy się z żoną na dwa.
La Chiva Gantiva
Międzynarodowy skład powstały na początku obecnego stulecia z inicjatywy kolumbijskich studentów w Brukseli już od pierwszych sekund występu mógł kojarzyć się z najsłynniejszym artystą z tej – mniej więcej – części świata, czyli Carlosem Santaną. Drugi kawałek przywodził na myśl stare, dobre Red Hot Chili Peppers – i z tymi skojarzeniami, za które przepraszam, pozostałem już do końca znakomitego występu. My tu w Polsce o kapeli wiemy niewiele lub, najczęściej, nic, a tymczasem koncertowała ona już we wszystkich częściach świata, na słynnym festiwalu rockowym w duńskim Roskilde pojawiła się dwa lata temu.
Mocna gitara, jakby odwrotnie niż u Santany, od rocka podążająca w stronę rytmów latynoskich i afro, pulsujący, napędzający całość bas (niczym Flea), solidna sekcja instrumentów perkusyjnych, saksofon i flet w rękach pana o wietnamskich korzeniach (Wietnam kojarzył mi się dotąd raczej z konkursem chopinowskim i Dang Thai Sonem, a tu taka niespodzianka). No i szalony frontman, showman obdarzony świetnym głosem – razem dało to puls i dynamikę świetnie współgrające z zupełnie niepolską jak na ten czas w kalendarzu upalną aurą. Scena aż kipiała energią, nic dziwnego więc, że nawet nieskorzy do pląsów moi krajanie ulegli urokowi tej muzyki i im bliżej końca, tym mocniej kołysali biodrami.
Yemen Blues,
kapelę z Tel Awiwu, kojarzyłem już dzięki mojemu edukatorowi z zakresu współczesnej muzyki z innych kręgów kulturowych, Jackowi S., poznanemu, nomen omen, rok temu w Dolinie Charlotty przy okazji koncertu wspomnianego już Santany (pozdrowienia, Dżeku!). Zresztą, Yemen Blues nie byli pierwszy raz w Polsce, w YT dostępny jest nawet cały ich występ sprzed pięciu lat na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Zespół zjeździł już kawał świata, a – podobnie jak La Chiva Gantiva – ma też za sobą występ na festiwalu w Roskilde (w 2011 roku).
Z tego, co dostępne jest w internecie, widzę, iż skład formacji jest kwestią płynną. Wczoraj zjawili się jako kwintet, a wiodącą rolę pełniły tym razem instrumenty klawiszowe, raz po raz odpływające w stronę jazzu. Kłaniały się lata 70. i Weather Report, ale też coś trochę lżejszego – pewne echa Steely Dan: YB to zespół dowodzony przez wokalistę, Ravida Kahalaniego, więc partii śpiewanych nie mogło zabraknąć. Mimo wszystko trudniej tu jednak, przynajmniej mi, o znalezienie jakichś oczywistych porównań, skojarzeń, nie o to zresztą chodzi, zwłaszcza że instrumentarium wczorajszego wieczora było mało miarodajne w porównaniu z tym, co zwykle serwuje zespół.
Jego muzyka, choć bardzo dynamiczna, trudniejsza jest w odbiorze niż La Chiva Gantivy, bardziej naznaczona miejscem powstawania, czyli Bliskim Wschodem. Muzycy – wszyscy – o wielkich możliwościach, skala głosu lidera imponująca, w wielu momentach można by go pomylić z kobietą. Kawał znakomitego grania.
*
Z mieszania składników wychodzą rzeczy najpiękniejsze. Z mieszania nacji – najpowabniejsze niewiasty i przystojni faceci. Z mieszania muzyki różnych kultur – brzmienia nieoczywiste i dokonujące ożywczego przeciągu, zwłaszcza w głowie takiej jak moja: mieszkańca Europy środkowej, wychowanego na rokendrolu, który czasem sięga po jazz, za rzadko po muzykę poważną, zaś na co dzień żyje w całkowitym oderwaniu od nut rodem z innych szerokości geograficznych. Ubolewam tylko nad faktem, iż na stoisku Miasta Ogrodów płyty La Chiva Gantivy były po 50, a Yemen Blues – po 80 zł. Podobno były to pomysły samych wykonawców, jednak stanowczo za drogie, zwłaszcza te drugie, by pójść za ciosem i utrwalić sobie wrażenia z występów na żywo. Czego bardzo żałuję, bo muzyki z internetu nie słucham prawie wcale.
Żałuję też, iż odpuściłem, pierwszy tego dnia, występ kongijskich bębniarzy – Les Tambours de Brazza. Zrobiłem to z metrykalnej obawy o kręgosłup na odcinku lędźwiowym, a także o jasność muzycznej percepcji dłuższej niż trzygodzinna.
Władzom Katowic oraz osobom odpowiedzialnym za takie ustawienie urodzinowego repertuaru należy najzwyczajniej podziękować. Jako mieszkaniec tego miasta niejednokrotnie się wstydzę, ale tym razem jestem po prostu dumny.
(La Chiva Gantiva, Yemen Blues, Strefa Kultury Katowice, 10 września)