Mija rok od śmierci Davida Bowiego, bodaj największego kameleona w historii muzyki rockowej. 8 stycznia 2016, na 69 urodziny, ukazał się jego ostatni album – przynajmniej z tych, nad których przygotowaniem sam pracował. Dwa dni później świat obiegła informacja, że zmarł.
*
Freddie Mercury, urodzony 5 września 1946, i David Bowie, urodzony 8 stycznia 1947 roku – ludzie z tego samego pokolenia, niespokojni, poszukujący muzycy, intrygujący ponadto opinię publiczną innymi od „powszechnie obowiązujących” sposobami wyrażania seksualności. Dokonujący wspólnego nagrania, Under Pressure, co jakby pieczętowało wspólnotę dusz, braterstwo muzycznej broni. A jednocześnie, z racji odległych o niemal ćwierć wieku dat śmierci, przynależący do dwóch różnych pokoleń:
dziadków i ojców.
Mercury umierający w sile wieku, mający zaledwie czterdzieści pięć lat i – mogłoby się wydawać – długą jeszcze karierę przed sobą, zaś Bowie, sześćdziesięciodziewięcioletni, muzycznie spełniony, odchodzący przedwcześnie, jednakże już u progu starości. Jednego i drugiego zabijają choroby. Obaj, przystępując do sesji nagraniowych związanych z Innuendo i Blackstar wiedzą, że ich czas jest już policzony, że trzeba się spieszyć.
Mercury, po latach eksperymentów z – nieznośną częstokroć dla mnie – elektroniką w latach 80., powrócił do starych, sprawdzonych patentów, dając tym samym wyraźnie do zrozumienia, że zaprezentowany na tym krążku muzyczny autoportret jest najbliższy prawdy. Bowie miał do dyspozycji całe dwadzieścia cztery lata więcej. Rock od 1991 roku może nie zmienił się aż tak bardzo, ale jednak ugruntował i usankcjonował rolę tego, co syntetyczne – w brzmieniu i w warunkach studiów nagraniowych. Nie było więc już mowy o radykalnej wolcie, o powrocie do gitarowego brzmienia z przełomu lat 60. i 70. Innuendo fani mogli się jeszcze nacieszyć, krążek Blackstar natychmiast, po dwóch dniach, stał się ostatnią wolą artysty, ostatnią artystyczną wolą, prawie głosem zza grobu.
*
Już okładka poprzedniej płyty Bowiego, The Next Day (2013), była – nie licząc wkładki – utrzymana w czarno (bardziej) - białej (mniej) tonacji, a w tytułowym utworze Bowie śpiewał I'm gonna say goodbye, ale także Here I am/Not quite dying/My body left to rot in a hollow tree. Blackstar ma tylko tyle bieli, by na awersie okładki jeszcze mocniej wyeksponować
czerń
tytułowej gwiazdy, środek i cała książeczka to czerń i sepia. Nieuchronność i nieodwracalność nie mogą nie niepokoić, jednak ostatnie napisane słowa, choć brzmią mocno z tej strony, po tamtej mogą nic nie znaczyć: teksty piosenek wydrukowane są czarną czcionką na czarnym tle: I'm falling down/Don't believe for just one second I'm forgetting you/I'm trying to/I'm dying to – śpiewa w Dollar Days.
Gdy zdrowy dwudziestolatek mówi o umieraniu i śmierci, trudno to nawet nazwać konstrukcją logiczną czy filozoficzną. To coś bardzo odległego i dotyczącego innych, lecz nie jego. Starość niekoniecznie musi łączyć się z mądrością, ale mędrcem nie może być żółtodziób, a tylko ktoś z paroma mocnymi krzyżykami na karku. Gdy ciało odmawia posłuszeństwa, gdy wiadomo, że dzień, w którym odmówi go całkowicie, jest bliski, nie ma już czasu ani ochoty na błazenadę. Pozostaje tylko to, co naprawdę istotne i ważne - to czas ostatniego wyścigu – by spróbować zakończyć możliwie jak najwięcej tematów. By powiedzieć jeszcze coś istotnego.
*
Jako miłośnik muzyki rockowej - z Davidem Bowiem zawsze miałem
kłopot.
Komputerów, które zdominowały „analogowe” instrumenty, chyba nigdy nie pokochałem – u niego też nie. Tak więc gorące emocje wyzwalał – i nadal wyzwala – wyłącznie czas Ziggy'ego Stardusta. Tylko że jak tu nie dostrzec pętli czasu, że Stardust, gwiezdny pył (Gwiezdny Pył?), zamienia się ostatecznie w Blackstar, czarną gwiazdę (Czarną Gwiazdę), gwiazdę bezpowrotnie gasnącą, odchodzącą w inny wymiar. Toteż nawet jeśli moje muzyczne serce musi w tym przypadku wspomagać się rozumem, nawet jeśli nie umiem bezwarunkowo pokochać ani tego albumu DB, ani wielu wcześniejszych – wiem jedno: jest zbyt dobry, by zbyć go dyletanckim wzruszeniem ramion. Jest zbyt ważnym głosem ważnego artysty i umierającego człowieka, by się nad nim z uwagą nie pochylić. W wielu fragmentach jest najzwyczajniej – przepraszam za mało stosowne w tym kontekście określenie - bardzo piękny, cały zaś – niezwykle przejmujący.