*
Jedna z postaci filmu „Pod mocnym aniołem” jedzie tramwajem i ma problem z ustaleniem pory dnia. Pyta więc współpasażera:
- Która godzina?
- Szósta – pada odpowiedź, która jednak nie rozwiewa wątpliwości.
- Szósta rano czy szósta wieczorem?
- Szósta w południe.
*
Gdybyż tak
wpadki językowe
dało się zwalić na karb pomroczności jasnej, alkoholowego, a więc – zwykle – przejściowego zaćmienia umysłu – byłoby może prościej. Na domiar złego, co innego język mówiony, gdzie o błędy co prawda łatwiej, ale ulatują i najczęściej już nie wracają, a co innego pisany. Błąd zapisany, utrwalony na papierze albo w pliku komputerowym i, co gorsza, opublikowany – na przykład nagrany i wydany na płycie - jest już katastrofą, rzeczą nieodwracalną, nie do naprawienia. Bo przecież takie uwiecznienie to końcowy efekt procesu rozciągniętego na wiele dni, miesięcy, a czasem nawet lat, w którym uczestniczy zazwyczaj całkiem spora grupa ludzi – muzyków, realizatorów nagrań, kiedyś jeszcze cenzor - częstokroć polonista z wykształcenia itd. I co? I nic: nie ma nikogo, kto by złapał za ramię albo – precyzyjniej – za język.
W niedawnej rozmowie z Wojciechem Przylipiakiem John Porter powiedział: „Z mojego wieloletniego doświadczenia wynika, że doskonałość i bystrość w muzyce nie przekłada się na bystrość po koncertach czy nagrywaniu płyty. Rzadko można z muzykami porozmawiać na szerokie kulturowe tematy. Po moich koncertach bywało, że uciekałem od muzyków, bo zwyczajnie nie było szans na ciekawe rozmowy”. Porter przywalił z grubej rury, ja chcę tylko wrzucić kilka kamyków do językowego ogródka. Dobrze, że mogę podeprzeć się opinią Walijczyka, kogoś ze środowiska, bo bardzo nie chciałbym wyjść na eunucha, co to mądrzy się z wysokości swojego blogowego M-1 o powierzchni paru metrów kwadratowych, mieszczącego się na dodatek w suterenie.
Jednakże od razu mówię, iż nie przyjmuję tłumaczenia, że język polski, fleksyjny, do łatwych nie należy i o błędy nietrudno. Że popełniają je wszyscy, więc trudno dziwić się akurat rockmanom. Mnie takie podejście do tematu, takie usprawiedliwienie zupełnie nie satysfakcjonuje. Tekst może być pozbawiony jakichkolwiek walorów literackich, ale powinien być przynajmniej zapisany i zaśpiewany zgodnie z zasadami językowymi.
Jednocześnie też powtórzę dawno wygłoszoną opinię, że wolę jako wokalistę prostego chłopa z mocnym gardłem, zamiast świetnego czasem tekściarza, któremu jednak natura poskąpiła głosu i dykcji, a który mimo to uparł się, by śpiewać ludziom. Czasem nawet setkom tysięcy, ale mi niestety nie. Bez nazwisk – ci, którzy śledzą ten blog dłużej, i tak wiedzą, o kim przez kilka lat nawet się nie zająknąłem. Głos wokalisty traktuję zdecydowanie bardziej jako
jeden z instrumentów
(częstokroć najważniejszy), niż jako tubę głębokiego przekazu. Bliska jest mi opinia wygłoszona w serialu „Klasyczne albumy rocka”, w odcinku poświęconym Goodbye Yellow Brick Road: „Według mnie nie istnieje przebojowy tekst. Są przebojowe melodie, które czasem mają świetne słowa. Ludzie nie słuchają płyt dla tekstu. Jeśli spodoba im się utwór, bo ma doskonałą melodię, zwracają uwagę na słowa".
Skoro więc lekką ręką sprzątam ze stołu muzykę zaopatrzoną w zdradzające literackie ambicje, autorskie teksty, tym bardziej jestem narażony na...
O grafomanii w tym miejscu będzie niewiele, panoszy się bezczelnie, odkąd szarpidruty stwierdziły, że każdy pisać może – jeden trochę lepiej, a większość trochę gorzej. O akcentowaniu też tylko trochę – to zjawisko wykraczające daleko poza muzykę rockową, szczególnie chyba w pierwszej osobie liczby mnogiej i czasie przeszłym – „Mówiliśmy już o tym, że dobrze zaśpiewaliśmy”. „Mówiliśmy”, a nie „mówiliśmy”, „śpiewaliśmy” , a nie „śpiewaliśmy”. Złe akcentowanie zdarza się nawet najlepszym, zwłaszcza gdy synchronizuje z rytmem piosenki, stanowiąc sporą przeszkodę do pokonania.
Koronnym przykładem nowych form starych wyrazów, powszechnie już utrwalonym, jest „włanczanie” w miejsce poczciwego „włączania”. Niestety, nikt nie wpłynął na naturszczyka Ryszarda Riedla – i ten charyzmatyczny wokalista na koncertach śpiewał „Włanczam silnik, daję kopa”, co zostało uwiecznione na Wehikule czasu. Chylę czoła przed Maciejem Balcarem, że ma w sobie językowe wyczulenie – i śpiewa poprawnie. Zarówno wspomniany fragment, jak i - w paru innych miejscach - właściwie akcentując wyrazy, choćby „magazyn”, korygując Riedlowski „magazyn" w Magazynie mód.
Skoro potrąciłem już kwestie związane z moim ukochanym Dżemem, pójdę dalej tym tropem. Gdy Riedel za sprawą nieszczęsnego nałogu przysparzał coraz więcej problemów swoim kolegom z zespołu, ci nagrali płytę instrumentalną The Band Plays On (1989), a nieco wcześniej nawiązali współpracę z Tadeuszem Nalepą. W 1988 roku ukazało się ich wspólne dzieło, Numero Uno. I tu przyszło mi z ubolewaniem stwierdzić, że poważnego potknięcia nie uniknął nawet tak
rasowy tekściarz,
a przecież również poeta, prozaik i publicysta, jak Bogdan Loebl. Oto w pieśni Wstań i idź pojawia się fraza „Gdzieś drzewo jest, więc zetnij go”. Cóż, zgodne z zasadami jest „nie ścinaj go”, ale „zetnij je”.
O jeszcze parę lat starsze są passusy innych zawodowych tekściarzy. Właściwie błędy, lecz potraktowane przez tzw. opinię łagodnie, jako licentia poetica. Andrzej Mogielnicki napisał, a zespół Lady Pank nagrał skoczną piosenkę Mniej niż zero. Wszystko w porządku, tylko dlaczego „Wskazówka cofa się/mniej niż zero”? Inny nie byle jaki autor i nie byle jaki zespół: Bogdan Olewicz, Perfect i Autobiografia - a w niej „Każdy z nas ich [pocztówek] pięćset miał/zamiast nowej pary dżins”. I raczej nie chodzi tu o krajowe „szariki” z tamtych czasów, które obok dżinsów nawet nie leżały.
By pozostać jeszcze na chwilę przy Olewiczu i Perfekcie – i parafrazując słowa fantastycznych Niepokonanych - co niektórzy ałtorzy mają na myśli, to „zagadka, której nikt nie zdąży zgadnąć, nim minie czas”.
Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał – mówi stare przysłowie. Tych Janów, co to nie umią i nie rozumią, jest całkiem sporo. Swoistą kumulacją jest, nomen omen,
Pieśń niepokorna,
otwierająca drugi album Budki Suflera Przechodniem byłem między wami (1976). Gotycka grafomania wylewa się z prawie każdego zdania napisanego przez Adama Sikorskiego:
Jest pieśń jak żagiel gwiezdny napój
Wielkie skrzydła wielki wiatr
Dla tych co pełzać w mule nie chcą
Głowa w górze sztywny kark
Jest pieśń jak pomruk zwiastun błyskawic
Sokół pośród stada wron
To jeszcze nic, naprawdę jeszcze nic, bo kolejne linijki brzmią następująco:
Tylko niektórzy podjąć ją umią
Innym gardła dławi strach.
Cóż, płytę, zwłaszcza jako nastolatek, bardzo lubiłem, ale z czasem zasiadłem raczej w gronie tych, którym strach dławi gardło i którzy z zazdrością spoglądają wysoko w górę - na tych, co umią.
Na koniec jeszcze jeden mój faworyt. Przed sześciu laty Pan Maleńczuk w wywiadzie dla Interii.pl pastwił się nad kolegami z branży: „Niektórzy artyści na siłę dopisują tekst do melodii, żeby tylko dostać ten zaiks”. A dalej stwierdza jeszcze: „Bardzo wielu autorów tekstów piosenek lansowanych na przeboje, mam wrażenie, że nie czyta w ogóle poezji. Bo wtedy zobaczyliby swoje koszmarne błędy”.
Oj, to-to, nic dodać, nic ująć, panie MM. Tyle że od dawna wiadomo, że łatwiej dostrzec źdźbło w oku bliźniego, niźli belkę we własnym. Na przykład, że w słowniku język zaledwie się plącze, zaś u MM – ciągle pląta:
Tango libido, ona by chciała do trójkąta
Tango libido, ona by chciała jeszcze raz
Tango libido, po garderobie mi się pląta
Tango libido, lecz ja niestety mówię pas...
Niestety – ja też. Ale w tej samej rozmowie muzyk apeluje: „Powinien być jakiś mądrala i to korygować”. Święte słowa! Niniejszym zgłaszam więc swoją kandydaturę na owego „mądralę”. Mogę zacząć od pana, panie MM.
Post Scriptum
Połowa lat 80. Zaczynamy zajęcia z teorii literatury z Aleksandrem Nawareckim, dziś profesorem, wtedy jeszcze magistrem. Nawarecki miał zwyczaj dojeżdżania z domu w Katowicach na uczelnię, mieszczącą się wówczas w Sosnowcu, swoim rowerem składanym w dni pogodne albo autobusem w dni deszczowe. To był ten drugi przypadek.
- Słuchajcie – zaczął poruszony – jechałem dziś autobusem. Obok mnie stało dwóch mężczyzn. Rozmawiali, a ja byłem mimowolnym świadkiem i słuchaczem tej rozmowy. W użyciu mieli w sumie ze trzy wyrazy, z całym zestawem przed- i przyrostków. I świetnie się dogadywali. Ale wiecie co jest najlepsze w tej historii? - zawiesił głos. - To, że ja ich też rozumiałem...
*
Wniosek? Polak z rodakiem, jeśli tylko chce, zawsze się dogada, mówiąc parlamentarnie lub nie, gramatycznie lub nie całkiem. Więc po co ja się tutaj drobiazgów czepiam?