Gdy w pierwszym kawałku Mayall złapał za harmonijkę ustną, można było mieć obawy o jego płuca i serce. Ale gdzie tam! - on doskonale wie, ile może. A może bardzo wiele.
*
O tym, że John Mayall jest w dobrej formie, słyszałem ostatnio parokrotnie. Nie złożyło się, bym znalazł się w 2015 roku w Zabrzu, nie wybrałem się jesienią 2016 do Wrocławia, ale koncertu w warszawskiej Stodole już nie odpuściłem. Legendę brytyjskiego bluesa widziałem w akcji w 1980 roku w Katowicach, w Spodku, i wtedy nie zrobił najlepszego wrażenia. Jak większość wykonawców debiutujących w latach 60., miał zdecydowanie słabszy okres, zmęczenie materiału było słyszalne gołym uchem. Ale było to tak dawno temu, że trudno zestawiać ze sobą te dwa koncerty, bo przecież w innym miejscu był Mayall czterdziestosiedmioletni, a w innym jest teraz, gdy stuknęły mu już osiemdziesiąt trzy lata.
Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie zaraz po wejściu do Stodoły – artysta przed występem podpisywał swoje płyty. Do odrębnego pomieszczenia wpuszczano jednocześnie chyba tylko po kilka osób, ale to zupełnie zrozumiałe, natomiast to, że stary mistrz - tuż zanim pojawi się na scenie – wychodzi do ludzi, już takie oczywiste i powszechne nie jest.
Orkiestra,
jak przedstawił zespół sam lider, była trzyosobowa – poza Mayallem grającym na pianinie, organkach, gitarze i w jednym utworze na organach, jeszcze Greg Rzab na basie i Jay Davenport na perkusji. Sekcja rodem z Chicago była po prostu fantastyczna. W bodaj 2002 roku byłem na koncercie podobnego składu w Spodku – tam Gary Moore zajechał bluesa jak łysą kobyłę, skatował chyba nie tylko moje uszy kaskadami niekończących się solówek, w ogóle nie dając pograć pozostałym dwóch panom, tutaj królowała muzyka: panowie słuchali siebie nawzajem, szanując każdy dźwięk wydobywany przez kolegów. Widać to było zwłaszcza na przykładzie basisty, szalonego muzyka o jazzowej wyobraźni i rockowej ekspresji. Gdy mógł, szarpał struny swego instrumentu, raz po raz wydobywając z niego bardzo nieoczywiste dźwięki, gdy trzeba było, grał miękko, tworząc wspaniałe tło dla piana czy gitary. Jego solówki raz brawurowe, okraszone cytatami (np. z Friday Night In San Francisco), raz zaledwie kilkusekundowe, złożone z kilku zupełnie odjechanych uderzeń, wywoływały entuzjazm na widowni. Znakomicie grał też czarnoskóry perkusista, dając parę solówek, a poza tym przepięknie, niezwykle stylowo nabijając rytm.
Gra samego Mayalla to coś niesamowitego. Jego kondycja fizyczna budzi zdumienie i podziw – mocno starszy pan nie ma w sobie nic ze zniedołężniałego staruszka. Trzyma się dziarsko na scenie, pewnie i prosto, zaś blues, zwłaszcza grany dla tak żywiołowo i gorąco reagującej publiczności, jak ta w piątkowy wieczór, wspaniale go konserwuje. Dużo młodsi (o co nietrudno w jego przypadku) kompani po fachu wyraźnie mu służą, mobilizują i ujmują lat. Mayall jeśli był określany
wirtuozem,
to harmonijki ustnej. Gdy w pierwszym kawałku złapał za swój najmniejszy instrument, można było mieć obawy o jego płuca i serce. Ale gdzie tam! - JM doskonale wie, ile może, a może bardzo wiele. Tak wiele, że na harmonijce grał w każdym utworze, aż do porywającego Room To Move na bis. Głos może już nie taki jak dawniej, lecz to w pełni zrozumiałe – i tak brzmiał, że daj Panie Boże zdrowie. Gdy w Devil Must Be Laughing Mayall przesiadł się do hammondów, zrobiło mi się jeszcze cieplej na duszy, ale jeszcze bardziej urzekająca była jego gra na gitarze. Obsługiwał sześć strun jak wielu innych, czarnych mistrzów: pozornie nieczysto, jakby cały czas trochę obok, ale w tym właśnie zawiera się bluesowy kunszt.
Całość, jakże by inaczej w takich okolicznościach, kołysała się i nas, widzów i słuchaczy, od pierwszej do ostatniej minuty. Ileż w tej muzyce było nieskrępowanej, wręcz dziecięcej radości! Owacje publiczności tylko podkręcały panów na scenie, wyzwalając w nich jeszcze większą ochotę do grania.
Temperatura rosła
z każdą kolejną pieśnią, wyraźnie wyczuwało się to wyjątkowe „coś”, co zdarza się z rzadka, wówczas gdy koncert przeistacza się w swego rodzaju misterium, magiczny obrzęd. Mayall uszczęśliwiony tak gorącą reakcją dziękował raz po raz, a jego „Thank you very much indeed” upewniało tylko w tym, że siwiuteńki pan na scenie i ten nagrywający w grudniu 1964 roku swoją debiutancką płytę John Mayall Plays John Mayall to ta sama osoba.
Fani bluesa nad Wisłą w sporej mierze wychowali się na „Bielszym odcieniu bluesa”, szacownej audycji Jana Chojnackiego i, dawniej, Wojciecha Manna, w której John Mayall jako ojciec brytyjskiego bluesa miał swoje wyjątkowe miejsce. Do białego koloru skóry grandfa kilka krzyżyków temu dołączyły włosy, bielutkie dziś, choć nadal gęste. Mistrz może jest już stary, ale radość na niego patrzeć, radość słuchać. Razem ze swoją muzyką – bluesem – trzyma się znakomicie.