Nieprzebrane tłumy ludzi, których drogi przecinają się bezustannie, spacerujących bez celu bądź zmierzających nieco szybszym krokiem gdzieś i po coś. Istny labirynt, plątanina ulic i, znacznie częściej, uliczek, czasem tak wąskich, że dwie osoby wymijają się z trudnością.
*
Gdy kilka miesięcy temu oglądaliśmy z żoną film „Canaletto i sztuka Wenecji” w katowickim kinoteatrze o nazwie, nomen omen, Rialto, zapragnąłem może nie tyle bliższego kontaktu z tym malarstwem - mistrzowskim w swej dokładności, ale dla mnie zbyt fotograficznym - co z samym miastem. Lektura jednego z przewodników, gdzie nie brakowało cytatów – zachwytów nad tym miejscem, informacji o dziełach, które w Wenecji powstały i miasto to – mniej lub bardziej – sławiły, tylko mnie utwierdziły w decyzji, że przyszła pora na Canal Grande, laguny i wszystko wokoło.
A jednak już pierwszego dnia dopadły mnie wątpliwości i uczucie pewnego zawodu – i ta refleksja nie opuściła moich trzewi do końca. Gdyby Jarosław Iwaszkiewicz, Tomasz Mann, Henry James i wielu innych wstało z grobów i mogło spojrzeć na Venice dzisiaj, nie wiem, czy nadal byliby zachwyceni i nieskorzy do jej opuszczenia.
Miasto oglądane wyłącznie z lądu, zwłaszcza w weekend, jawi się jako wręcz
koszmar.
Nieprzebrane tłumy ludzi, których drogi przecinają się bezustannie, spacerujących bez celu bądź zmierzających nieco szybszym krokiem gdzieś i po coś. Istny labirynt, plątanina ulic i, znacznie częściej, uliczek, czasem tak wąskich, że dwie osoby mają problem się wyminąć. Jeśli podobne odczucia można mieć w Lizbonie, dotyczy to raczej adresów nieco bardziej ustronnych. Wenecja to nie miejsce, gdzie woda wdarła się do miasta, to miasto zbudowane na wodzie. Nie ma więc mowy o jakichś głównych, szerokich traktach, które stanowiłyby punkty orientacyjne, dawały oddech, otwierały przestrzeń. Szukanie kolejnych celów wędrówki wiąże się z bezustannym błądzeniem, w tym labiryncie GPS traci orientację, a my razem z nim. Tablice informacyjne lub napisy na murach są stanowczo zbyt rzadkie, w dodatku dotyczą przede wszystkim Piazza San Marco i Ponte di Rialto. Pozostaje więc pytać tzw. miejscowych – kelnerów albo sklepikarzy. Każda właściwie (trzeba dodać, że bardzo cierpliwa) odpowiedź kończy się stwierdzeniem „fifteen minutes”, nawet jeśli – jak się za chwilę okazuje – jesteśmy sto metrów od celu.
Jest wąsko, tak bardzo, że - najczęściej - brakuje perspektywy. Tak ludnie, że niełatwo jest się zachwycić jakimś widokiem i złapać go w obiektywie. Wspomnianego pierwszego dnia pomyślałem w pewnym momencie, że ocalenie musi nadejść od strony wody. Zawsze bowiem są jakieś fasady i tyły, coś z Canaletta musiało przecież zostać.
Mając siedmiodniowy bilet
Venezia Uniqua,
„skonfigurowany” jeszcze przed wyjazdem przez moją lepszą połowę, nie mamy żadnych oporów, by wejść do vaporetto, czyli tramwaju wodnego (którym pojedynczy przejazd kosztuje 7,50 euro). I ten jedyny środek transportu w mieście okazuje się wybawieniem. Najpierw pozwala zachwycić się miastem widzianym z wody, oszałamiającymi nieraz swą urodą pałacami i kamienicami, mostami i kościołami, a zaraz potem okazuje się bardzo praktyczny: pozwalając na najszybsze możliwe przemieszczanie się z miejsca na miejsce, z jednego brzegu na drugi albo na którąś z wysp, znacznie redukując przy okazji liczbę powodów do irytacji związanych z błądzeniem.
Wenecja, ta właściwa, historyczna, wolna jest od ruchu kołowego, w tym rowerów. Trudno sobie wyobrazić, by w takim miejscu mogła funkcjonować komunikacja samochodowa. Wspomniana ciasnota, raz po raz mosty, mostki i mosteczki, schody w górę i w dół skutecznie pozbawiają złudzeń. Wszystko to kończy się więc od strony kontynentu na Piazzale Roma. To tu mają swe początkowo-końcowe przystanki autobusy i tramwaje (te ostatnie, co ciekawe, jednoszynowe, a więc na gumowych głównie kołach).
Z Piazzale ruszyliśmy niedzielnym przedpołudniem w stronę tego wszystkiego, po co przyjeżdża się do Wenecji, natychmiast wpadając w wielki kanał ogłupienia. Nim człowiek zdąży pomyśleć, nieco zdystansować się i zdobyć na chłodną jak tamten dzień refleksję, wpadamy w niemającą początku ani końca rzekę ludzkich ciał, a że koryto tej rzeki wąskie i ciasne jak uliczki, mimo pozytywnego nastawienia i uśmiechu, w środku gdzieś rośnie irytacja związana z nieuchronnym, ciągłym poszturchiwaniem się i potrącaniem, przeciskaniem między tymi, którzy idą nieco wolniej. Brzegi tej ludzkiej rzeki to, tak samo niezliczone, szeregi knajp na słono i na słodko, sklepików z pamiątkami oraz sklepów z odzieżą oraz torbami i torebkami. Jeśli zmierzasz w kierunku od czasu do czasu wskazywanym napisami na murach „San Marco”, nie masz żadnych szans, by choć na krótką chwilę przestać być cząstką tego ludzkiego rozlewiska.
Docieramy wreszcie, pierwszy raz, do słynnego
Ponte di Rialto.
Wciąż nie potrafiąc się ucieszyć, że oto jesteśmy w jednym z tych – podobno – magicznych miejsc. Bo jak odnaleźć w sobie te wrażenia, skoro dookoła jest jedna wielka pstrykalnia: komórki i, rzadziej, aparaty fotograficzne są w bezustannym użyciu. Dopiero zejście z mostu po drugiej stronie i krótki przystanek, by ogarnąć spojrzeniem całą budowlę, nieco porusza. Ale tylko nieco, bo mrowie wokół – co oczywiste – nie sprzyja refleksji.
Trafiamy w końcu na Plac Świętego Marka. Bazylika, dzwonnica, Wieża Zegarowa i nieciekawe, bo budzące socrealistyczne skojarzenia, napoleońskie Stare Prokuracje. Czyli w sporym powiększeniu i podwojeniu – wespół z Nowymi Prokuracjami - warszawski gmach komitetu centralnego jedynie słusznej partii.
*
Na bazylikę przychodzi pora następnego dnia. Ale wcześniej, przed południem, ustawiamy się w kolejce do wejścia do Pałacu Dożów. Wnętrza pałaców i zamków nigdy nie budziły mojego głębszego zainteresowania – te przeraziły swym ogromem, powierzchnią i kubaturą, a także wytworzyły raz na zawsze dystans do malarstwa mistrzów weneckich, z Tintorettem na czele. Najciekawsze wydały się kazamaty, mimo iż oglądanie mrocznych, niskich cel tak samo mnie nie podnieca, jak czytanie kryminałów.
Kolejnym rozczarowaniem okazała się bazylika. Niewielka w porównaniu z rzymskimi, spowita mrokiem – w odróżnieniu od większości domów bożych w tym mieście. Ktoś z personelu obsługującego odpowiada nam, że to w celu chronienia cennych elementów wnętrza. Dziwne, że w tylu innych kościołach, też bogato udekorowanych na przykład obrazami, jest jasno (rządzą bowiem w Wenecji okna, rozety i witraże z białego szkła) i nikt nie obawia się zgubnego działania światła i słońca.
Bazylika
jest w dodatku… brudna, zalegający od dawna kurz widać na wszystkich nieco bardziej poziomych fragmentach ścian czy łuków. Jest to tym bardziej zaskakujące, że całe miasto jawi się jako czyste i zadbane. Cóż, bazyliki Santa Maria Gloriosa dei Frari albo Santa Maria della Salute robią zdecydowanie lepsze wrażenie, pewnie też dzięki temu, że pozwalają się – stosownie do miejsca – wyciszyć, co w San Marco jest niemożliwe.
*
Wizyty w Accademii, Ca’Rezzonico i kilku innych miejscach utwierdziły mnie we wrażeniach dotyczących zdecydowanej większości obrazów mistrzów weneckich. Malowane one bowiem były w ilościach iście hurtowych, a zapłata za nie – takie można odnieść wrażenie – była ściśle zależna od ich powierzchni, więc zamalowanych metrów kwadratowych mamy całe tysiące. Wiele płócien przytłacza więc rozmiarami, kolorami, nie dając się ogarnąć wzrokiem i czyniąc mnie chłodno-obojętnym oglądaczem. Zupełnie nieporuszające, nieubogacające jest to pomieszanie wątków biblijnych i mitologicznych, traktowanych, jeśli chodzi o warsztat, w podobny sposób. Gdy odnajduję ukrzyżowanego Chrystusa bez przebitego boku, miara goryczy się przebiera. Jedyne, co zapamiętam na plus, to bardzo dynamiczne i nie całkiem kanoniczne "Ostatnie wieczerze", a zobaczyliśmy ich kilka. Weneccy mistrzowie pędzla, Tintoretto, Veronese, Tiepolo i wielu innych jawią mi się jako ubodzy krewni Michelangela, da Vinciego, Botticellego czy Caravaggia. Znacznie ciekawsze wydały mi się prace Strozziego, tworzącego w czasach i pod wpływem Rembrandta, albo Ciardego, zafascynowanego impresjonizmem, nie mówiąc o wcześniejszym o całe stulecie od Tintoretta, znakomitym Piero della Francesca, ale to już nie wenecjanie.
Nadziei nie zawiodły natomiast wnętrza pałaców
Peggy Guggenheim oraz Ca’ Pesaro.
Odkąd mocno przesunęła nam się z żoną wajcha, a to po odwiedzinach Stedelijk Museum w Amsterdamie, a nastepnie wystawie „Impresjonizm?Ekspresjonizm” w Berlinie, gdy zasmakowaliśmy w malarstwie niefiguratywnym, tym, które nastąpiło po impresjonizmie, na hasła Kandinsky, Mondrian, Klee, Miró czy Dali reagujemy bardzo żywo. A ich prac, przede wszystkim w pierwszym z wymienionych miejsc, nie zabrakło. Zupełnie inny poziom doznań to także przystanki przed dziełami Boscha w Accademii oraz Klimta, Schielego, Ernsta czy Chagalla.
*
Skoro woda, wodne tramwaje, taksówki i gondole, to muszą być i wyspy. Odwiedzamy trzy – jako ostatnią Lido, słynącą z festiwalu filmowego, na którym kilku naszych rodaków odniosło spore sukcesy. Pod budynek hotelu, w którym toczy się co roku festiwalowe życie, nie dotarliśmy. Trochę z braku czasu, a trochę z braku ochoty. Lido jest nieciekawe, to taki lepszy Sopot, ale trudno tam – zwłaszcza opuściwszy dopiero co i tylko na chwilę Wenecję – na czymkolwiek zawiesić oko.
Co innego
Murano i Burano.
Pierwsza słynie z wyrobów ze szkła, przede wszystkim biżuterii. Samo muzeum nieszczególnie interesujące, gdyby nie to, że wizytę w nim mamy w cenie Venice Card, nigdy nie dalibyśmy za wejście piętnastu euro od głowy. Jeśli Wenecja opanowana jest przez sklepikarzy toreb i ciuchów, to Murano jest jednym ciągiem kantorów i kantorków ze szkłem.
Burano natomiast urzeka barwnością sklejonych ze sobą kolejnych domów i kamieniczek. Coś, co trudne byłoby do strawienia na przykład w Katowicach, stanowi o urodzie tego miejsca: elewacje budynków to pełna paleta barw - raz po raz fantastycznie odbijają się w wodzie, która szatkuje na kawałki także tę niedużą wyspę.
*
Gdy zasiadałem w szkolnej ławie, a były to czasy schyłkowego Gomułki i potem Gierka (Jak mówi się „kryzys” po węgiersku? - „Egerek”), gdy poznawałem najgłówniejsze fakty z życia naszego pierwszego wielkiego poety, Jana z Czarnolasu, czytając o jego podróżach na studia w Bolonii i
Padwie,
gdzież mi postało w głowie, że kiedyś tam, w odległej przyszłości moja noga – przeniesiona co prawda w kilkadziesiąt minut na pokładzie samolotu, a nie jakimś pojazdem zaprzężonym w konie, stanie w obu tych miastach, a mój but – kto wie? - dotknie może tej samej kostki brukowej, co przed pół tysiącem lat trzewik Kochanowskiego, a jeszcze trochę wcześniej Kopernika. Tak więc rzuceni z żoną na Padwę losu pożałowaliśmy na koniec dnia, iż nie poświęciliśmy go całego temu tylko miastu.
Bo choć ono też tłoczne, to jednak zdecydowanie mniej turystyczne, w mniejszym stopniu naznaczone spektakularnymi pamiątkami przeszłości, a dzięki temu – pewnie bliższe codziennej prawdy. Smakujemy i dobrej kawy, i przepięknej bazyliki świętego Antoniego (tak oto w jednym roku, w odstępie czterech miesięcy, odwiedzamy zarówno miejsce jego urodzenia, czyli Lizbonę, jak i miasto, z którym jest kojarzony).
Z bazyliki kierujemy kroki w stronę Prato della Valle, największego centralnego placu w Europie, ozdobionego siedemdziesięcioma ośmioma posągami, a wśród nich Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego. Katedra akurat jest, niestety, zamknięta, więc wchodzimy do przepięknego baptysterium. Oglądamy też, z zewnątrz i od środka, Pałac Mądrości, w którym dziś odbywają się m.in. koncerty (to na jego podobieństwo przebudowano krakowskie Sukiennice). Kręcimy się trochę wśród licznych budynków uniwersytetu, jednego z najstarszych na Starym Kontynencie, oraz magistratu.
Z poczuciem, iż wszystko dzieje się trochę za szybko, docieramy na dworzec kolejowy, by dostać się do Vicenzy. Jeśli Padwa jest włoskim miastem klasy B, to
Vicenza
co najwyżej C. Życie w niej, zupełnie już z dala od turystów, toczy się swoim leniwym, małomiasteczkowym rytmem. Z jednej strony to ichnia „dziura”, ale z drugiej… Chyba każde miasto Italii ma mnóstwo śladów bogatej i długiej historii, chyba każde ma swoją Duomo – katedrę. Vicenza też – przepiękną, oszczędną, co lubimy, gdy chodzi o wystrój, oraz wspaniale oświetloną południowym słońcem łatwo przedostającym się przez białe szkło.
Treviso,
miejsce naszego przylotu i odlotu do kraju, jest ostatnim przystankiem tej podróży. Oddajemy walizki do przechowalni na dworcu i spędzamy w tym urokliwym miasteczku parę godzin, kręcąc się po niedużym centrum, znaczonym, a jakże, katedrą, baptysterium oraz kościołami. Niestety, wszędzie całujemy klamki, pozostaje więc tylko oglądanie z zewnątrz i spacerowanie. Na przykład ciągnącymi się arkadami, co przypomina centrum Bolonii. Tu i ówdzie natykamy się na freski, którymi przed wiekami mieszkańcy ozdabiali swoje domy. Raz po raz natrafiamy też na wodę, a wraz z nią na kolejne urokliwe mosty i mosteczki. Nie na tę skalę, co w Wenecji, ale jest to bez wątpienia element, który przydaje Treviso uroku.
*
The Flat
O kilku miastach europejskich mówi się, że zaczną racjonować turystom dostęp do siebie, są wśród nich Rzym, Barcelona i Wenecja właśnie. Ta ostatnia bez turystów nie istnieje, historyczne centrum to dziś muzea, hotele i siedziby firm, życie po zapadnięciu zmroku zamiera, ale w ciągu dnia trudno jest uciec przed tłumem, a przecież byliśmy tam na przełomie września i października. Dorzuciliśmy parę obrazków do grupy tych niezapomnianych, ale jeśli mielibyśmy tam wracać, to na pewno nie w najbliższej przyszłości.
Aura okazała się łaskawa, upalnie nie było, ale deszcz pokrzyżował nam szyki tylko jednego popołudnia. A obawiałem się tego, co dotknęło miasto teraz, na początku listopada. Ciągłe opady sprawiły, że woda osiągnęła poziom najwyższy od podobno półwiecza i zalała miasto, czyniąc wiele szkód.
I jeszcze jedna refleksja. Właśnie Wenecja pozwoliła mi uświadomić sobie, na czym polega fenomen i urokliwość odrapanych włoskich fasad. Wszystko jest pięknie, dopóki skąpane w południowym słońcu i po prostu suche. Jednak tam, gdzie tego słońca wyraźnie już brakuje, gdy pojawiają się mokre plamy i zielone wykwity, gdy ściany nie wysychają, robi się mniej ciekawie, wręcz brzydko. I na tym polega różnica między pólnocą i południem: Włosi albo Hiszpanie pozwalają sobie na to, na co nigdy nie pozwolą sobie Skandynawowie.
Na koniec nie mogę nie wspomnieć o mieszkaniu - fantastycznym, stumetrowym z trzema sypialniami, dwiema łazienkami, dużą kuchnią, zaopatrzoną lodówką i środkami higieny codziennej. Dotąd nie spotkaliśmy się z tym, żeby dano nam więcej, niż oczekiwaliśmy, znacznie więcej. Z tym, że właściciel (a ściślej: właścicielka, przemiła Cristina) nie był pazerny, by za jak najwięcej euro dać możliwie jak najmniej. Ewentualnym zainteresowanym służymy adresem.
(Wenecja, 29 września – 6 października 2018)
P.S. Tytuł tekstu zaczerpnąłem z dorobku Elżbiety Adamiak - tak własnie zatytułowana jest jej druga płyta.