*
Uparcie będę powtarzał, iż to, co dla pokolenia moich synów i młodszych od nich jest oczywiste, nigdy takim nie będzie dla mojej żony i dla mnie: możliwość przekraczania granicy w dowolnym momencie i tylko z dowodem osobistym w kieszeni. Pamiętam bowiem peerelowski cyrk śmieszno-straszny z podaniami o paszport, koniecznością jego zwrotu w odpowiednie miejsce po powrocie do kraju, pamiętam książeczki walutowe i wymianę równowartości dziesięciu dolarów przy wyjeździe dalszym niż do demoludów. I powtarzać będę też, że tak samo, jak nie podejrzewałem siebie o taką woltę w stronę sztuki w bardzo już dorosłym życiu, tak – tym bardziej – nie mogłem przypuszczać, że w ciągu kilku lat odwiedzę parę największych muzeów w Europie, a w trakcie tych samych wyjazdów kilkanaście, a może i więcej, innych. Że będziemy mogli decydować się z dnia na dzień, by obstalować jedną czy drugą wystawę.
W sześć lat po pierwszej bytności w Wiedniu postanowiliśmy tam wrócić – na krótkie i szalone pięćdziesiąt godzin i dwa noclegi. Powody ku temu były dwa: takie, które też dawniej byłyby nie do pomyślenia, albowiem wymiana między muzeami i podróżowanie dzieł sztuki, zwłaszcza tych z najwyższej półki, to wynalazek ostatnich lat. Czy dla specjalisty w tej dziedzinie może być coś piękniejszego i cenniejszego, niż możliwość obejrzenia w jednym miejscu prac jednego artysty – które na co dzień zdobią muzea w zupełnie innych częściach świata? Czy tacy jak my oglądacze, żadni tam koneserzy i znawcy, nie mogą z tych samych powodów poczuć się równie szczęśliwi?
*
Bodaj w siódmej klasie podstawówki omawialiśmy „Upadek Ikara” Bruegla. Cóż jednak można było zrobić szczególnego, mając do dyspozycji czarno-białą fotografię obrazu i polonistkę bez jakiegokolwiek zaplecza dotyczącego historii sztuki (jako późniejszy absolwent rodzimej filologii wiem, iż te studia, przynajmniej kiedyś na UŚ, dotykały literatury i języka, ledwie muskając teatr i film).
Pieter Bruegel Starszy
w Kunst Historisches Museum – to wystawa, którą „zaliczyliśmy” w czwartkowy wieczór. Wreszcie pozwalająca mi wbić sobie do głowy, co należy do jego dorobku, najznakomitszego, a co nie (czyli synów i wnuka).
Grafiki, wymagające znacznie większego wyrobienia, mniej do mnie przemawiają, zwłaszcza te (głównie z Londynu), na których upływ czasu i działanie światła odcisnęły się nieubłaganie. Te w tuszu, bardziej wyraziste, dają wyobrażenie o tym, jak „zabrzmiałyby” zamienione na obrazy, na kolor.
Nie mi zastanawiać się, jak to jest, że raz przemożny wpływ jednego artysty czyni z innego naśladowcę i epigona, a innym razem nie przeszkadza okrzyknąć go – tak samo jak pierwszego – genialnym malarzem. Bruegel żył bardzo krótko, czterdzieści parę lat, i tak naprawdę nigdy nie wyzwolił się od wpływów zmarłego w okolicach jego narodzin Hieronima Boscha. Dzieła obu mają już pół tysiąca lat, a jednak – mimo tylu innych technik i stylów następujących po nich, takiego, zdawać by się mogło, doskonalenia sztuki warsztatowej w późniejszych pokoleniach, zgłębiania wiedzy o biologii i anatomii, porażają swą siłą. U Breugla - z jednej strony niekanoniczną biblijnością – tak z racji przedstawienia i doboru postaci, jak przeniesienia tematów z Bliskiego Wschodu do Niderlandów, a z drugiej (jak u Boscha) niczym nieskrępowaną wyobraźnią i maestrią, z którą potrafił pochylić się nad każdym z setek detali na wielu swych obrazach.
*
Mając Bruegla zabukowanego na 18.30 (tłumy były takie, że organizatorzy racjonowali liczbę ludzi wpuszczanych do sal wystawowych), mieliśmy ponad godzinę do dyspozycji. Co z nią w miarę sensownego zrobić? Wybraliśmy część muzeum z
malarstwem holenderskim
i dodatkami. Cztery Rembrandty (przy dwóch co prawda pytajniki), jeden Vermeer, kilka Dürerów, Rubens, do którego nigdy się nie przekonam, tak samo jak do van Dycka, Tycjan i Tintoretto lepsi niż w Wenecji (czy tam zostało to, czego świat nie chciał?). Krótko, zbyt krótko, ale tyle mieliśmy czasu – na szczęście nauczyliśmy się już, bardzo brutalnej nieraz, selekcji. Głowa i tak nie ogarnia tego nagromadzenia wspaniałości w jednym miejscu.
Tutaj taka refleksja, która naszła mnie już ex post, przy wertowaniu zakupionego przewodnika – świetnie ułożonego, bo po prostu chronologicznie: Madonn, Matek Boskich naoglądaliśmy się już sporo, zwłaszcza w Uffizi. Zwykle są one uświęcone, zupełnie aseksualne. Tu odkrywam dwa przykłady, gdzie są nie dość, że zniewalająco piękne, to urodą całkiem współczesną (może więc przed wiekami mniej się podobały?): u Dürera i Bronzina. O ileż takie obrazy są bliżej prawdy o życiu, które całe przecież nie jest święte. O ileż łatwiej wyobrazić sobie zakochanego i kochającego Józefa, mężczyznę, który przy takiej piękności trwa bez nadziei na seksualne spełnienie, jak mnich. Pragnie tego, co ludzkie, wielbi i szanuje w niej to, co boskie.
*
Claude Monet w Albertinie, około setka obrazów zewsząd, od Moskwy po Lizbonę, z Pragi, Budapesztu, Wuppertalu, Kolonii, z Nowego Jorku i Bostonu, Montrealu i Tokio, przez cztery miesiące wystawiana jest w tym jednym z najpiękniejszych miejsc, w którym płynnie przechodzi się z jednej sali do drugiej, bez zastanawiania się, czy we właściwej kolejności i czy czegoś – o, zgrozo – nie przeoczyliśmy.
Trochę już tych Monetów widzieliśmy i miałem w związku z tym obawy co do siły rażenia wystawy. Jakiż ze mnie dyletant i idiota! Dopiero zebrane w takiej ilości obok siebie, komentujące się nawzajem, pokazujące ewolucję ich autora, prezentują cały jego kunszt i geniusz. Pozwalają obcować z
mistrzem mgły i światła,
pozwalają na własnej skórze poczuć dostatecznie wiele niuansów w operowaniu pędzlem i kolorem – to, o czym czytaliśmy w książkach, co widzieliśmy w filmie o nim: zestawienie kilku obrazów tworzonych z tego samego miejsca, o różnych porach dnia i przy różnej pogodzie.
Mnie powaliły zwłaszcza te ukazujące trawy i kwiaty, co uświadamiam sobie z niejakim zdumieniem, gdyż te motywy postrzegałem dotąd jako mniej interesujące. A jednak oddanie każdego szczegółu, pojedynczego kwiatu czy źdźbła, z jednoczesną nieprzebraną ich ilością, wgniata patrzącego w parkiet. To samo dotyczy damskich sukni albo wody, przenikania się zieleni i niebieskości, czy też odbić w lustrze wody.
* Albertina
jest jednym z tych muzeów, które dysponują olbrzymimi zbiorami malarstwa i grafiki. Nic więc dziwnego, że ma możliwość żonglowania tymi zasobami na wiele sposobów, to chowając coś do magazynów, to znów coś z nich wyjmując. Tytuł „Munch, Chagall, Picasso” nie całkiem oddaje zawartość tej wystawy, stworzonej ze zbiorów własnych. Podejrzewam, że nie chciano dublować – w stosunku do Moneta – haseł impresjonistycznych, mimo iż od obrazów tych właśnie całość się zaczyna. Tytuł albumu „Monet to Picasso”, wydanego z tej okazji, jest zdecydowanie celniejszy.
Cóż, zestaw obejmujący w zaokrągleniu sto lat w dziejach sztuki (oprócz obrazów jest trochę rzeźb oraz Picassowej, fantastycznej, ceramiki) to jeszcze jeden zawrót głowy, kolejna okazja do zachwytów niekoniecznie bardzo oczywistych (jak Renoir, Monet, Degas, Miró lub Kandinsky), ale przede wszystkim do osobistych odkryć albo upewnień. Te ostatnie dotyczą przede wszystkim ekspresjonizmu, który smakuje nam bardzo od 2015 roku i znakomitej wystawy berlińskiej „Impresjonizm/Ekspresjonizm”. Kirchner - to jasne, ale Otto Mueller może odrobinę mniej. Świetne są dwie prace Jawleńskiego, trzy Kokoschki, jeszcze ekspresjonistyczna „Śpiąca Natalia Gonczarowa” Łarionowa. Bardzo przypadł mi też do gustu de Vlaminck.
Rosjanie – ci, którzy wyjechali na Zachód i ci, którzy – w zdecydowanej mniejszości, pozostali w ZSRR, to bardzo silna reprezentacja malarstwa dwudziestowiecznego. Oglądając tę wystawę, dochodzimy też do płócien Laszlo Nagy’ego oraz Františka Kupki, Węgra i Czecha, a więc nacji znacznie mniej liczebnych niż Polacy. Gdzie są nasi? Malarsko zupełnie się nie liczymy i chyba niewiele tu zmienia desant paryski z okolic dwudziestolecia międzywojennego. Przed rokiem, gdy w Sopocie oglądaliśmy pokaźną wystawę prac Jana Ciąglińskiego (1858-1913), przyszło mi do dyletanckiej głowy, że może, może, gdyby zdecydował się na bycie Rosjaninem, a nie zapisał swych dzieł w testamencie Polsce, miałby szanse na zaistnienie w szerszej świadomości. Tymczasem do dziś pozostaje nieznany nawet wśród swoich.
Choć? Wystawę prac Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego obejrzeliśmy przed ponad rokiem w madryckiej Reina Sofia, a obecnie są prezentowani w Centre Pompidou w Paryżu.
*
Do ostatniej chwili bijąc się z myślami, co zrobić z kilkoma sobotnimi godzinami, decydujemy się na powtórkę z
Friedenreicha Hundertwassera
i udajemy się do Kunsthaus Wien. Tego typu powroty zawsze są ryzykowne: jak po latach i odwiedzeniu wielu muzeów, liźnięciu sporej ilości dzieł mistrzów, odnajdziemy twórczość, która tak bardzo zaskoczyła swoją innością i po prostu bardzo się spodobała gdzieś na początku naszej wędrówki przez sztukę? Nic jednak w odbiorze się nie zmieniło, wciąż zarówno malarstwo, jak i architektura robią wrażenie. Tak dom, jak i muzeum, z programowym dla Hundertwassera odejściem od linii prostych, łącznie z podłogami, po których chodząc zupełnie na trzeźwo, traci się pewność co do funkcjonowania błędnika i odbioru rzeczywistości. Te krzywizny, w połączeniu z iście dziecięcym operowaniem kolorami, kojarzyć się muszą z Antonim Gaudim i jego Parkiem Güell w Barcelonie. W niektórych obrazach, tych z mnóstwem szczegółów, odnajduję jakieś echa wymienianych tu wcześniej Boscha i Bruegla, a także surrealistów, z Miró czy Dalim. Stosowanie zaś złotej i innych „lśniących’ barw zdradza wpływ Klimta.
Brakuje mi wiedzy, dlaczego tak łatwo rozpoznawalny, charakterystyczny artysta jest zupełnie nieobecny w innych miejscach. Zmarłego w 2000 roku Hundertwassera nie uświadczy się bowiem w żadnym z wielkich wiedeńskich muzeów, a – zdaje się – że w tych mniej znaczących także nie. Nie natknęliśmy się też na niego w żadnym innym miejscu w Europie. Czyżby jego twórczość traktowana była przez historyków sztuki jako niezbyt poważne zjawisko? Jego prace architektoniczne nie są nieznane, sporo realizacji jest, poza Austrią (ze spalarnią śmieci w Wiedniu na czele), w Niemczech czy Japonii, ale z obrazami rzecz ma się jakby inaczej. Czym ten oryginał, performer, zdecydowanie artysta osobny, outsider funkcjonujący poza akademickim obiegiem sztuki (studia rzucił po trzech miesiącach, stwierdziwszy, że nic mu nie dadzą), trochę filozof i żyjący blisko natury i w zgodzie z nią twórca naraził się profesorom i krytykom? Za mało o nim wiem, za mało przeczytałem, by w tej chwili znaleźć odpowiedź na te pytania. Austriaccy malarze są obecni w sztuce końca XIX oraz ubiegłego stulecia, ale nie jest ich aż tak wielu, by lekką ręką pomijać spory dorobek takiego twórcy. O co więc chodzi?
*
Braków z zakresu historii sztuki nie nadrobimy z żoną już nigdy, choć nasza domowa biblioteka obrosła w sporą ilość wydawnictw z tego zakresu, a dwa dni w Wiedniu zaowocowały trzema nowymi zakupami. Gdzieś z tyłu głowy mam jednak pocieszającą uwagę siostry Wendy Beckett, by nie bać się obrazów, patrzeć na nie z dziecięcą ufnością i otwartością. Tak to jest - to już moje słowa - że aby się zachwycić, nie jest niezbędna głęboka wiedza na dany temat.
Więc tak od paru lat mamy, że obcowanie z malarstwem potrafi dostarczyć równie silnych przeżyć, jak koncerty niektórych wykonawców.
P.S. Tuż przed opuszczeniem centrum Wiednia, w Media Markcie na Wien Mitte, zakupiłem najnowszy album Marianne Faithfull - był tam o równowartość 2 euro tańszy niż w Polsce. Więcej o nim - przy innej okazji.