Wszystko złożyło się na „tak” - przepiękna pogoda, dzień święta narodowego Norwegii, nasza miejscówka oddalona od Sentrum Scene o siedem minut drogi piechotą, wreszcie dzień tak długi, że gdy wracaliśmy przed 23.00, było jeszcze całkiem widno.
*
Jest rok 1977. W kwietniu ukazuje się album Animals, a ja właśnie kupuję pierwszą płytę. W lipcu po raz pierwszy opuszczam granice Polski, od razu na dwa tygodnie – i nie do żadnych demoludów, a do Francji. Tam nabywam m.in. wspomniany krążek Pink Floyd, kładąc fundamenty pod stojący parę ładnych lat w mojej młodzieńczej głowie pomnik ”PF jest najlepszym zespołem na świecie”. Pomnik chwieje się w 1983 roku (by runąć niedługo potem), gdy Waters wyrzuca ze składu Ricka Wrighta, a kapela nagrywa okropny The Final Cut. Kilka lat temu próbuję wrócić do Division Bell, ale poddaję się w połowie krążka. Epatowanie powyciąganymi nutami gitary i pozbawione świeżości, smutasowe kompozycje nudzą mnie bezbrzeżnie.
Irytujące od dekad jest to, iż
PF są nad Wisłą świętością
dla wielkiej rzeszy ludzi, którzy – miałem się o tym okazję parę razy przekonać – nie znają ani dorobku konkurencji, czyli King Crimson, Genesis (do 1977 roku), Yes czy Emerson, Lake & Palmer, ani nawet całej dyskografii Floydów, kojarząc ledwie parę płyt z lat 70. i ewentualnie późniejsze. Wypełniony katowicki Spodek podczas występów Australian Pink Floyd jest tyleż fenomenem, co niedorzecznością. Trwająca długie lata wzajemna i niesłabnąca niechęć panów W. i G. wydaje się absurdalna i dopełnia tylko całości kiepskiego obrazu.
I dlatego też informacja, że najmniej istotny członek formacji skrzykuje paru facetów, by grać stare numery ani trochę mnie nie poruszyła. Z rezerwą i niedowierzaniem przyjąłem informację, iż występ Saucerful of Secrets w Warszawie w 2019 był bardzo dobry. Kilka razy miałem w rękach album tej ekipy, ale – przyznam – cena nie zachęciła mnie do zakupu. A jednak…
A jednak, gdy zaczęliśmy z żoną urzeczywistniać plany kilkudniowego wypadu do Oslo i gdy moja lepsza połowa znalazła informację, że akurat wtedy Mason z kumplami mają tam zagrać, gdy okazało się, że to równowartość 270 złotych, nie zastanawiałem się ani przez moment. Wszystko złożyło się na „tak” - przepiękna pogoda, dzień święta narodowego Norwegii, nasza miejscówka oddalona od Sentrum Scene o siedem minut drogi piechotą, wreszcie dzień tak długi, że gdy wracaliśmy przed 23.00, było jeszcze całkiem widno.
Trzytysięczna sala wypełniła się po brzegi. Przyszliśmy na godzinę przed występem, równo z otwarciem bram – i udało nam się zająć miejsca na wprost sceny, którą mieliśmy jakieś 15-20 metrów przed sobą. Około 20.00 dźwięk „z taśmy” ustąpił miejsca charakterystycznym uderzeniom basu: zaczęło się od One of These Days. To jeszcze nic, naprawdę jeszcze nic, przecież i Gilmourowskie wcielenie PF grało ten numer. Jednakże siła rażenia była znaczna, bowiem scenę we władanie wzięło
pięciu profesjonalnych zawodników,
a tym, co znacząco wpłynęło na potęgę brzmienia, były dwie gitary zamiast jednej.
Choć wiedziałem, czego się spodziewać, gdyż setlista powtarzalna jest z koncertu na koncert, przy drugim numerze gęba wykrzywiła mi się w pełnym uśmiechu. Arnold Layne był bowiem pierwszym kawałkiem, który stanowi o bezsprzecznie wartości dodanej pomysłu pod nazwą Sauceful of Secrets. Po nim nastąpił Fearless, natychmiast podchwycony i skwapliwie odśpiewany przez świetnie władających angielszczyzną Skandynawów. Wybaczalne są cytaty ze słabego generalnie Obscured By Clouds, zwłaszcza że obok nich usłyszeliśmy świetnie odegrany hardrockowy The Nile Song i kończącą zasadniczą część występu monumentalną suitę Echoes, a przede wszystkim naprawdę porywająco brzmiące i znakomicie broniące się mimo upływu lat
fragmenty psychodeliczne:
Set The Controls For the Heart of The Sun, Interstellar Overdrive albo zestaw na bis: See Emily Play – A Sauceful of Secrets – Bike.
Koniec lat 60. i kolejna dekada tak sponiewierały dokonania i brzmienie zespołów rockowych obowiązujące do mniej więcej 1966-67 roku, że wydawało się wtedy i długo potem, że ten okres rokendrola na zawsze już odszedł do lamusa i trącić będzie myszką. Tak było gdzieś aż do przełomu wieków, gdy granie retro sięgnęło właśnie po rozwiązania z połowy lat 60.
O niegasnący ogień zadbało trzech panów z wiosłami z przodu sceny – Lee Harris (jak powiedział Mason, sprawca całego zamieszania pod nazwą Saucerful of Secrets) i Gary Kemp, pełniący na zmianę role gitarzystów rytmicznych i solowych, oraz basista Guy Pratt, od 1988 roku pozostający w koncertowym składzie PF. Pratt z Kempem wspaniale przy tym weszli w role Watersa i Gilmoura jako wokalistów. Mason, dziś dżentelmen już, bagatela, 78-letni, nigdy jako instrumentalista nie powalał gęstością bębnowej faktury, podobnie było we wtorek, ale grał bez zarzutu, a całości dopełniał klawiszowy zestaw w rękach Doma Bekena. Stare numery, porzucone przez oryginalny skład dawno temu na rzecz powtarzanych do znudzenia klasyków, zagrane z biglem, dały wspaniały efekt. Oto otwarto przed nami szafę z napisem "Pink Floyd", ale wyjęto z niej zupełnie inne ciuchy niż te starte do imentu od co najmniej końca lat 80. Mason ze swoją kompanią ma przecież do tego materiału o wiele większe prawo niż jakiekolwiek kowerbandy, a przy tym – co istotne – przydaje mu
nowej jakości.
Nie chodzi bowiem o odtworzenie oryginałów nuta po nucie, a raczej o połączenie starych kawałków i możliwości, jakie dają dzisiejsze instrumenty i warunki techniczne, a także „new look” z perspektywy półwiecza. A że mamy do czynienia nie z rzemieślnikami, a artystami, efekt był w wielu momentach urzekający - mimo iż lider zażartował w jednej z wypowiedzi, że nie jest łatwo wyróżnić się spośród tylu perkusistów, ilu zobaczył i usłyszał przed południem w świątecznym przemarszu, a Kemp z kolei zauważył, że widzi pod sceną facetów w tiszertach z różnymi napisami – Genesis, Marillion – ale nikogo z pieprzonym Spandau Ballet (co widownia przyjęła ze śmiechem i brawami). Widać było wyraźnie, że panowie – mimo powtarzalności materiału podczas całej trasy – mają mnóstwo frajdy ze wspólnego grania, cały czas mając kontakt wzrokowy i uśmiechając się do siebie. Gorąca reakcja widowni z pewnością stale doładowywała im akumulatory.
Dwuczęściowy koncert okraszony potrójnym bisem usatysfakcjonował chyba każdego. Sam odbyłem wspaniałą podróż w czasie. Od śmierci Wrighta nie sądziłem bowiem, że dane mi będzie kiedykolwiek usłyszeć na żywo kawałki PF (za występami Watersa, z racji jego solowych dokonań, nie tęsknię, za Gilmourem z opisanych wyżej powodów – także nie), Kawałki grane przez zespół, w którego składzie będzie, co istotne, oryginalny jego członek. Tymczasem ten stary materiał był ożywczy jak nadmorska bryza, dzięki której w Oslo zawsze jest czym oddychać. Przypomniałem sobie, za co jako nastolatek pokochałem Pink Floyd.
Za kilka dni zagrają w Łodzi, polecam – bilety jeszcze są.
(Nick Mason’s Saucerful of Secrets, Oslo, Sentrum Scene, 17 maja 2022)