Siedemdziesiąt pięć lat, niehigieniczny tryb życia, gorzała, dragi i Bóg wi co jeszcze. Karykatura – wciąż długie włosy, wciąż marynarka albo skórzana kurtka zakładane ledwie na jeden numer, temperatura czternaście stopni, a on, utykając na jedną nogę, gania po scenie z gołym torsem. Gania jak Jagger, ale chyba jeszcze bardziej niepogodzony z upływem czasu, wciąż głodny życia. Narcystyczny, kabotyński, z ciałem, które raczej od dawna już nie uwodzi kobiet, ale co ja niby mogę o tym wiedzieć. Facet uwodzi tym, kim jest, niekoniecznie urodą i kaloryferem prosto z siłowni. A kim jest Iggy Pop?
Powinien od dawna być trupem, mój ojciec i teść prowadzili się nieporównywalnie lepiej, a tego wieku nie dożyli. Ale tu, jak wiadomo, o sprawiedliwości nie ma mowy. I nie wszystko da się zwalić na karb tego, że Popa pewnie stać na lepszych lekarzy.
Ale jego stać na znacznie więcej. I pewnie dziś na więcej niż w wielu momentach, gdy był młodszy, sprawniejszy, ładniejszy. Za to bardziej naćpany albo zbyt nietrzeźwy, by kontrolować cokolwiek.
Siedmiu ludzi wokół niego – po prostu znakomitych muzyków, ściana dźwięku
chwilami aż bolesna dla uszu, ale warsztat daj Panie Boże zdrowie. I maskotka-niemaskotka: prześliczna, a już na pewno bardzo niebrzydka i nad wyraz zgrabna gitarzystka. Wystarczająco dobra, by nadążać za napędzającym basem, świetną perkusją i gitarą solową. Co do walorów jej wokalu – pozostają tylko domysły, duetu z mistrzem nie było, Candy nie wybrzmiało, a z gitarowych kawałków najłagodniejszy był Passenger. Klawisze, jak to przy łojeniu, słyszalne z rzadka, za to trąby, dwie (nie wyświechtane saksofony) – palce lizać, jeszcze bardziej podnosiły ciśnienie na scenie i przed nią.
Worek z fakami
też rozwiązał się dość szybko, poczułem się dopieszczony, przynależąc do fakowej publiczności we wspaniałym, fakowym miejscu (artysta gościł w Katowicach po raz drugi). Portki zsuwały mu się wielokrotnie niebezpiecznie nisko, więc se je poprawiał, a mikrofon – jak to mikrofon – zakupiony w seksszopie parę razy wcisnął sobie z przodu, a jakże, za spodnie.
Kurde, no, mistrz po prostu. Naliczyłem z bisem osiemdziesiąt siedem minut, zaczął w sobotę o 23.40, skończył w niedzielę po 1.00. Kondycji nie brakło, mocny głos w gardle pozostał do samego końca – gdybym tak jeszcze, czego żałuję, był większym jego fanem, lepiej znał płyty, a nie tylko Stooges i ostatnie dwie (z doskonałego Post Pop Depression nagranego z Joshem Homme’em nie zagrał niestety nic).
Jak ich nie kochać,
tych starszych panów? Na szczęście ciągle jest ich trochę, mogliby siedzieć przed kominkiem albo na tarasach swych domostw i odcinać kupony z kont bankowych, a oni wciąż się pakują i jadą. Bo w domach, bez fanów, to się umiera, bo konto bankowe akumulatorów nie naładuje.
A we mnie, starzejącym się, siwym i coraz bardziej łysym fanie, pojawia się tylko taka refleksja, że atawizmy są czymś pokoleniowym. Techno? Hip hop? No nie, po stokroć nie! Mój atawistyczny krzyk, nawet jeśli tylko we mnie, w środku, bierze się z gitary elektrycznej, strun pod prądem, pieca z watami nie od parady, riffami, że ciary po plecach biegają. Gitary i gardło jako najważniejsze instrumenty. Gitary, a nie tam jakieś pitu-pitu. Pop? Ależ skąd, rock’n’roll, punk i Iggy. Pop.