Dżem z orkiestrą symfoniczną w "Spodku" i trzy dni później w "Rialcie" "Trzydzieści lat wymówek" – dokument o Michale Giercuszkiewiczu, pierwszym bębniarzu zespołu. Duszno i zadusznie.
*
Patenty polegające na łączeniu stylistyki rockowej czy bluesrockowej z symfonicznymi nigdy mnie nie przekonywały. Zespoły, których brzmienie oparte jest na mocnych gitarach, słabo wpisują się w stylistykę orkiestrową – i Dżem nie stanowi tu wyjątku. W tym miejscu chcę od razu zaznaczyć, że nic nie mam do Le Quattro Stagioni Tadeusza Żmijewskiego, która zrobiła swoje i pewnie nie tylko mnie wzruszyła, opatrując wykonany samodzielnie Słoneczny dzionek w Pewli Wielkiej pomysłami rodem z Czterech pór roku Antonia Vivaldiego.
Tychy to pierwsze piętnaście lat mojego życia, a cała reszta to Śląsk i Katowice. Dżem zajmuje więc
w moim sercu miejsce szczególne
– ze „Spodkiem” i pamiętnymi urodzinami zespołu i Rawami Blues w latach 80. i na początku 90. Najgorsze więc było to, że idąc na koncert nie spodziewałem się już niczego, może poza minimum przyzwoitości wykonawczej. Poziom tego minimum wyznaczony jest w przypadku tej grupy wysoko – tam, gdzie większość innych między Odrą a Bugiem już nie sięga. Ale to niestety prawie wszystko, co dobrego można powiedzieć o niedzielnym występie.
Tak złego nagłośnienia w Spodku jeszcze dotąd nie doświadczyłem. Żadnych basów, wysokich tonów też na lekarstwo, jakiś żałosny środek niczym z fal UKF w latach 60. w systemie mono – jeśli takie ustawienie wymogła obecność orkiestry, tym gorzej dla całości. Cień nadziei, że pojawi się jakiś nowy numer, zapowiedź płyty z nowym materiałem – zniknął szybko. Repertuar – klasyka – podany więcej niż przyzwoicie, ale posmak wielokrotnie odgrzewanych kotletów jest w ustach i uszach nieunikniony. Dwanaście już lat mija od wydania Muzy… Obecny w zespole od ponad dwóch dekad frontman Maciej Balcar ma na koncie ledwie dwa albumy z premierowym materiałem, Janusz Borzucki, którego jeden z pierwszych występów w Dżemie, w 2005 roku podczas festiwalu „Ku Przestrodze” w Paprocanach, miałem przyjemność oglądać – ledwie jeden. Wrażenie, że mamy do czynienia z ciągle świetnie grającym, ale jednak chórem rewelersów – jest nieodparte. Czy można tyle lat grać i nie zaproponować niczego nowego albo przynajmniej
przewietrzyć setlistę?
Zespół bowiem nieszczególnie próbuje żonglować sporym przecież dorobkiem, by jakoś – choć pozornie – odświeżyć zestaw utworów.
Czepiam się, bo Dżem to mój ukochany polski zespół. Byłem świadkiem, jak z kapeli średniaków stawał się dobry, jak z dobrego przeistaczał się w bardzo dobry, a zaraz potem znakomity. Jak ta znakomitość już nie mieściła się w żadnym słoiku i na żadnej półce z przetworami. Ale, mimo wszystkiego, co napisałem wyżej, i tym razem przeżyłem, ku własnemu zdziwieniu, dwa momenty, gdy serce zabiło mocniej.
Bodaj w 1986 roku, podczas Dżemowego koncertu urodzinowego właśnie, zagrać miał kwintet TSA. Cieszyłem się, bo jakoś wcześniej nie udawało się ich zobaczyć. W 1981 roku w katowickim Pałacu Młodzieży mieli zagrać razem z Krzakiem, ale nie zabezpieczono wszystkich wejść i do auli wlało się zbyt dużo ludzi (to były czasy, gdy wejście bez biletu ćwiczone było przez wielu młodych ludzi), co spowodowało przerwanie występu Marka Śniecia i odwołanie reszty. Pięć lat później Andrzej Nowak i Stefan Machel uparli się, by wjechać na scenę
na harleyach,
na co nie zgodzili się organizatorzy. To właśnie wtedy rozpadł się ten zespół. Wściekły Marek Piekarczyk stanął przed mikrofonem, przepraszając widzów, i obiecał, że za rok przyjedzie do Katowic z własnym zespołem. Obietnicy dotrzymał, zagrał, a w składzie miał Antoniego Degutisa na gitarze. Jednym ze skutków rozpadu TSA stało się przystąpienie do śląskiej formacji Marka Kapłona – jak się okazało, nie na długo. Po wyrzuceniu bowiem Michała Giercuszkiewicza wciąż był wakat na stanowisku perkusisty.
Drugim efektem przejściowego zbliżenia między obu grupami był kawałek Harley mój. Riedel z motocyklami miał niewiele wspólnego, ale napisał tekst do tak znakomitego i przebojowego kawałka, iż wtedy od razu pomyślałem, że Dżemy mają swój Sweet Home Alabama, taki numer, który kończyć będzie ich występy. Była już co prawda Cegła, był Nieudany skok, ale w tym przypadku riff zdawał mi się jeszcze bardziej nośny. Tyle że na Najemniku razem z Harleyem pojawiła się Modlitwa, a przede wszystkim prawdziwy do bólu Wehikuł czasu… Jednakowoż Harley w niedzielę wypadł znakomicie.
Drugą szczególną chwilą, moim osobistym a momentary lapse of reason, była druga wśród czterech bisów Cegła, od lat rozbudowywana o zmieniające się intro. W tej podróży w czasie pomyślałem o dniu, był to bodaj rok 1984, gdy w „Spodku” właśnie usłyszałem ten numer po raz pierwszy, wtedy absolutnie premierowy. I gdy Jerzy Styczyński, siwiuteńki i z długą brodą, z włosami wyprostowanymi bez udziału fryzjera, niczym Gandalf albo Jerry Garcia z Grateful Dead (tyle że bez okularów), zagrał już te właściwe nuty, a potem poszło „Nie wiem, jak mam to zrobić” – coś mi nie pasowało. No tak, to nie głos tego faceta od „Sie macie, ludzie”, a Macieja Balcara… Wróciłem do rzeczywistości. Balcara, który jest, zawsze będę to powtarzał, we właściwym miejscu, który był w stanie udźwignąć legendę Riedla i świetnie wkomponował się w śląską ekipę. Ale może dziś powinien uzupełnić frazę „Pamiętajcie o Ryśku i Pawle” o jeszcze dwa imiona: Michała {„Misia”) i Andrzeja – Urnego.
Jeszcze na trzydziestoleciu kapeli widać było pod sceną młodych fanów, teraz już bardzo trudno o takich poniżej czterdziestki.
* Skazany na bluesa
Trzy dni po koncercie Dżemu byliśmy z żoną w „Rialcie” na śląskiej premierze filmu Armanda Urbaniaka pt. Trzydzieści lat wymówek - dokumentu rejestrującego ostatnie miesiące życia Michała, Misia, „Giera” Giercuszkiewicza, perkusisty Dżemu w pierwszej połowie lat 80. Bezpośrednią przyczyną wyrzucenia z zespołu było niestawienie się w Poznaniu na rejestrację trzeciej płyty, czego powodem były narkotyki.
To właśnie „Gier” podał pierwszą działkę Riedlowi, wielu sądziło, że także ostatnią. Od 1996 roku przyjeżdżał na Śląsk, zostawiając swą kołyszącą się na Solinie tratwę-oazę ciszy i spokoju od ludzi i używek, by udzielać się w wielu bluesowych składach. Giercuszkiewicz chory, deliryczny, zmagający się z chorobą i wciąż odkładanym projektem nagrania solowej płyty, z potężną już niemocą – i twórczą, i ludzką: z chorobą, mający problemy z obsługą bębnów – to przerażający i wzruszający zarazem obraz. Gdy jasne się staje, że zagonienie go do studia nagraniowego będzie niemożliwe – studio przyjeżdża do niego i w tych spartańskich warunkach rejestrowane są jakieś strzępy perkusyjnych rytmów, do których potem wybrani przez „Giera” koledzy dopisali własne partie instrumentalne (nagrywali oddzielnie, trwał covid). Najpiękniejszym fragmentem filmu jest ten, gdy realizator nagrań, wreszcie w studiu, prezentuje bębniarzowi to, co zrobili kumple – ten moment, gdy wybrzmiewa partia Józefa Skrzeka, a na twarzy Misia maluje się bezbrzeżne szczęście. Po tym mógł już spokojnie umrzeć…
(Dżem symfonicznie, „Spodek” Katowice, 23 października; Armand Urbaniak: „Trzydzieści lat wymówek”, „Rialto”, 26 października 2022)