Zmarł Tadeusz Mazowiecki. Nie, nie mam zamiaru odchodzić od muzyki i wkraczać na grząski grunt polityki. Ale nikt bardziej nie uosabiał w moich oczach wielkiej przed laty nadziei na normalność i przyzwoitość w każdej sferze życia. Na to, że nastanie czas godności i uczciwości.
Od dawna już wiem, jak naiwna była to wiara, ale jeśli kiedykolwiek myślałem o moich autorytetach, do głowy w pierwszej kolejności przychodził mi właśnie On. Niniejszy tekst powstał rok temu. Dziś, w tych smutnych okolicznościach, wyciągam go z elektronicznej szuflady.
*
Dwa pierwsze objawy starzenia, co do których – jak to zwykle bywa – diagnoza stawiana jest ex post – i to bardzo ex.
Pierwszy ma znamiona czysto fizyczne. Lata wpierw suną powoli, pod górę, zdaje się, że nieosiągalną, aby niepostrzeżenie rozpędzić się nie wiadomo kiedy i jak. I patrzę na innych. I ciągle wydają się starsi, gorzej utrzymani, bardziej zapuszczeni i utyci. Aż nagle okazuje się, że wszyscy oni młodsi są ode mnie.
I w tych rozważaniach, w tych na innych popatrywaniach osiągam moment, gdy już nie myślę o sobie jako o młodszym. Bo już coraz wyraźniej widać, że tamci mają mniejszy przebieg. Tak popatruję w metrykę, pesel i coraz bardziej się niepokoję. Czasem zdarza się, że przejdę cmentarzem, z nieznaną wcześniej uwagą studiując daty graniczne. I przerażenie zaczyna ogarniać. Bo po tamtej stronie są już ci, co urodzili się tylko trochę przede mną, równo ze mną, po mnie, a nawet bardzo po mnie. Serce zaczyna walić i tłuc się w piersiach.
Więc uciekam. Z cmentarza. Od myśli w wariactwo mogących wprawić, w szaleństwo na jawie wpędzić raz na zawsze. Uciekam od siebie. Do innych zajęć, istotnych lub zupełnie nie. Bo trzeba zabić albo przynajmniej zagłuszyć tę transcendentną, natrętną i pożałowania niegodną ideę w sobie.
Drugi objaw starzenia się sięga w bebechy, mózg zlasowany i żołądek owrzodzony, w jelita nietrzymające już tak mocno jak kiedyś. Bo gapię się w coraz bardziej płaską i coraz większą w domu telewizję. I twarze w tej telewizorni coraz większe i mędrsze. Tylko że ta mądrość jakaś inna, do mnie niekoniecznie przemawiająca. Nieufność coraz wyrazistszą w środku i na zewnątrz budząca i usypiająca frazami obitymi jak Gołota – przez wiele lat, niemiłosiernie i mocno po gębie. I jakoś wstyd się robi tego słuchać. Bo to nieświeże niczym jaja chłodnicze gatunek III w sklepie „Społem” za Gierka. Zalatuje jak hauskejza (ser domowy, znaczy) wypełzająca nocą sama z lodówki. Ta mądrość jakaś mało mądra, a wręcz – nie bójmy się tego słowa – głupia coraz bardziej.
I coraz młodsza. Więc łapie za szyję myśl grzeszna, że młodość minęła, ominęła mnie szerokim łukiem, pomachała i zwiała. Że nie moja ona już. Że pokory wciąż mniej i mniej we mnie. I tych, co mądrze mówili, z rokiem każdym też mniej. Jak uwierzyć w prawdy objawione głoszone przez kogoś tylko trochę ode mnie starszego, ba!, młodszego i to o coraz więcej wiosen? Jakże to tak? Nie uchodzi wiarę dać szczenięciu, co uczelnię wyższą w Pipcicach Dolnych nawiedzało, a nawet – jak twierdzi – ukończyło. Toż wąs pod, za przeproszeniem, nosem dopiero mu się rozsypuje, oczko jakoweś w jej rajstopach z markowego marketu, znowu za przeproszeniem – i to większym – się puszcza. Młodość ta może i młoda, a czasem, choć z za rzadka, piękna, ale – zupełnie nie do uwierzenia, nie do wiary całkiem.
Gdzież, ach, gdzież podziali się ci, których wielbiłem przed laty? Gdzież są ci, którym słowa z ust spijałem, których pokornie i w ciszy nabożnej słuchałem, próbując przyswoić sobie choć niektóre fragmenty? I boleśnie konstatuję, że zostawili mnie jak sierotę, samego na tym tu zapyziałym padole łez pełnym. Łysiejącego i siwiejącego zostawili, ślepego coraz mocniej w tej mgle codziennej. Bez przewodników, jeśli nie liczyć starców – mędrców ostatnich, co to jeszcze budzą się rano i strach pomyśleć, co oni myślą, gdy na mnie, na nas i tych młodszych patrzą.
A reszta gdzie, większość większością głosów przytłaczająca? Do lepszego ponoć świata się już przenieśli, zmęczeni oglądaniem ojczystego domu, który publicznym wciąż bardziej i bardziej się staje.
Zostawili. Jakby szydząc: no, starzej się, starzej! Zobacz, jak to jest! Jak to jest, kiedy mądrość, bywa, z parkinsonem i alzheimerem przy stole siada i do łóżka idzie, jak tej mądrości w postaci czystej, i to bynajmniej nie wódki, ubywa jak stanu wód w suszę. A dziadostwo z pajdokracją pod rękę idzie. Ulicami. Przed mikrofonami i kamerami zębiska szczerzy. Do obiektywów i fotoszopów się wdzięczy.
A mnie średniowiecze dławi w gardle, ściska w mostku, myśl mąci. I Boga, bo kogo innego, trzeba by wzywać na pomoc. A porobiło się tak, że Boga strach co dzień przyzywać. Bo nie wolno tak wciąż, jakby coraz bardziej lekce sobie Jego ważąc, jakby nadaremno. Boga wszystkich ludzi, ale naszego Polaków powszedniego najbardziej.