Raz czy dwa zdarzyło mi się napisać o męskich głosach uwodzących kobiety. A teraz, tuż przed położeniem dłoni na klawiaturze, uświadomiłem sobie, że to do Kate Bush należy pierwszy kobiecy głos, któremu ja dałem się uwieść.
Był 1978 rok, miałem szesnaście lat, a Wichrowe wzgórza były wielkim przebojem także nad Wisłą. Na moją wyobraźnię nastolatka jeszcze mocniej podziałał fakt, że Bushka nagrywając tę piosenkę miała zaledwie trzy wiosny więcej, a ze zdjęć popatrywała na mnie seksowna dziewczyna w dżinsach i podkoszulku.
A jakiś czas potem dotarła do Polski kolejna piękna piosenka z tego albumu. I chyba w pewien sposób do dziś pozostałem tym mężczyzną o oczach dziecka, zupełnie nieodpornym na piękne, a przez to jakieś nieziemskie, eteryczne i nierealne damskie głosy, tkające w dodatku delikatne nuty. Dziś, po trzydziestu pięciu latach od wydania debiutanckiego krążka Bush - The Kick Inside - sięgam do niego z przyjemnością, a przy wywołanym do tablicy kawałku wciąż robi mi się miękko na sercu.
Niesamowity był ten wynalazek Davida Gilmoura. Bo to gitarzysta Pink Floyd podpowiedział ludziom z EMI, że powinni zainteresować się Kate. Jej głos z lekkością brał takie góry, że zapierało dech nie tylko w piersiach.
Natomiast osiem lat później, już jako wielka gwiazda, zaśpiewała razem z Peterem Gabrielem Don't Give Up, jeden z najpiękniejszych fragmentów albumu So.
P.S. Wierzcie lub nie, z klipem zapoznałem się dopiero tuż przed opublikowaniem tego tekstu...