Zbójeckie miny. Paru chłopaków zerwało się z trzech ostatnich lekcji, by w ustronnym miejscu rozprawiczyć butelkę taniego wina, wypalić po parę papierosów, a jak się uda - poderwać jakieś dziewczyny. Złapani na gorącym uczynku, w pełnym blasku świateł, próbują pokryć wstyd i nieczyste sumienia zgrywą, zawadiackim uśmiechem. I, cóż za szczęściarze, kolejny raz im się udaje.
Jak ja ich za to kocham, jak ja im zazdroszczę! Żeby z życia uczynić
niekończącą się balangę,
żeby w wieku lat nastu raz na zawsze, na kolejne ponad pół wieku, tak nawiać czasowi! Nawiać od całego jego smutku, od monotonii czy wręcz nudy, od bycia do bólu poważnym i odpowiedzialnym na co dzień. Bycia prawowitym obywatelem, przykładnym synem, ojcem, mężem, kochankiem. Żeby tak - zgoda, do pewnego momentu - rwać panienki ile wlezie, ciupciać, chlać, ćpać, urządzać orgie w samolotach przelatujących z Europy do Stanów lub z powrotem. Dać się zamykać glinom w różnych miejscach na świecie - i umykać wymiarowi sprawiedliwości. Robić tyle głupich rzeczy i wciąż ściągać spodnie, pokazując, gdzie się to wszystko ma. Balansować na cienkiej granicy między życiem a śmiercią z przedawkowania i przez długie lata
wywalać światu jęzor
na okładkach kolejnych płyt.
I, mimo różnych zakrętów zespołowych losów, przez pięćdziesiąt lat wciąż gromadzić tłumy fanów. Dziś, lekko licząc, ze trzy pokolenia - gotowych wydać spore pieniądze, poświęcić czas, by przejechać setki kilometrów lub mil, aby zobaczyć ich w akcji.
Dokładnie rok temu dzieliłem się z Wami paroma refleksjami przy okazji Grrr!, a teraz trzymam w dłoniach kolejne trzypłytowe wydawnictwo Glimmer Twins i spółki (DVD + 2 CD). Gdy pierwszy raz wrzuciłem krążek DVD do szufladki, znów ściśnęło mnie w gardle. Twarze poorane latami niezbyt higienicznego prowadzenia się, siwe włosy czy inne ślady upływu czasu. I do tego te nie do pomylenia z żadnym innym zespołem błyski w czterech parach oczu. Jak oni to robią?!
Jeszcze jedna porcja ich grania na żywo. Do diabła,
jak bardzo na żywo!
Wokół nich zmieniło się, poza królową brytyjską, niemal wszystko, a oni z wiosełkami w rękach wychodzą przed tłum ludzi oszalałych ze szczęścia i sami - najwyraźniej - są szczęśliwi, że mogą kolejny raz zagrać i dostarczyć innym tyle frajdy.
Trzy rzeczy zwracają moją szczególną uwagę. Pierwsza to ta, że Keithowi Richardsowi... urósł brzuszek.
Druga - że na materiał muzyczny albumu składają się głównie piosenki z najwspanialszego okresu TRS (ale przecież nie tylko ich, a całego rocka), czyli przełomu lat 60. i 70. A to mnie niepomiernie cieszy, bo Honky Tonk Women, Jumping Jack Flash, You Can't Always Get What You Want i wiele innych numerów z tamtego czasu należy do moich najukochańszych. Tak samo, jak absolutnie topowymi pozostaną krążki Let It Bleed oraz Get Yer Ya-Ya"s Out.
Trzecia - to powtarzająca się przy okazji jubileuszowej trasy
obecność Micka Taylora.
Faceta, który stał się członkiem kapeli po śmierci Briana Jonesa i pierwszy raz zagrał właśnie podczas darmowego koncertu w Hyde Parku w 1969 roku. Muzyka, który sam opuścił zespół, bo nie mógł pewnych rzeczy wybaczyć kumplom.
Odnoszę wrażenie, że MT szczególnie uważnie wpatrywał się w nieprzebrane tłumy ciągnące się gdzieś hen, daleko. Gdy kłaniał się w szerokim, kilkunastoosobowym składzie wykonawców po odegraniu Satisfaction na koniec występu i jeszcze raz, już tylko w ścisłym gronie - on, Jagger, Richards, Watts i Wood. Wood, jego następca, który poklepał go po ramieniu na powitanie na scenie, gdy Taylor pojawił się na niej pierwszy raz, by zagrać wspólnie z dawnymi kolegami Midnight Rambler. Czy podtatusiały, utyty, ale wciąż najbardziej stylowy gitarzysta w dziejach tego zespołu nie pomyślał sobie: "Co ja wtedy najlepszego zrobiłem?".
I może nie chodzi tu wyłącznie o stan konta, lecz po prostu o to, że energii w występ w klubie dla setki ludzi albo na stadionie dla pięćdziesięciu czy więcej tysięcy wkłada się podobną ilość, ale głowa działa jakoś inaczej.
Pozostawiam już te rozważania. To ewentualne problemy Taylora, a nie moje.
You Can Always Get What You Want
- mógłby powiedzieć Jagger jako jeden z nielicznych ludzi na świecie, jako jeden z niewielu w showbiznesie. Nawet jeśli szczęście jest czymś, co tylko czasem dotyka ludzi, a nie stanem, który pojawia się i trwa. Pod koniec filmu widzimy mikrofon przypięty do statywu i obok spadający liść. Mikrofon opuszczony, ale - najwyraźniej - tylko na chwilę. I czekający, by siedemdziesięcioletni dziś wokalista znów podbiegł do niego i zaczął śpiewać. Liście opadają, a kamienie toczą się nadal. Jak gdyby nigdy nic.
Ponad dwie godziny muzyki. Znacie? Oczywiście, że tak. To posłuchajcie i zobaczcie. Koniecznie.
(Uchem i okiem: The Rolling Stones, Sweet Summer Sun. Hyde Park Live, 2013)