Od razu obiecuję, że nie będzie tu żadnych list, zestawień czy rankingów. Tych znajdziecie od groma i trochę w innych miejscach. Mnie od dawna już nie bawią - ale nie chcę, by zabrzmiało to z wyższością. Mam najzwyczajniej poczucie, że to, z czym dane było mi zetknąć się w minionym roku, jest zaledwie maleńką wyspą na muzycznym oceanie.
Koncerty zawsze będą najbardziej spektakularnym kawałkiem tortu. Bo, w odróżnieniu od słuchania płyt, dostarczają niepowtarzalnych i przez to szczególnie silnych emocji. Zwłaszcza gdy mowa o występach artystów najukochańszych, najważniejszych, na których zobaczenie czekałem wiele, wiele lat.
I w tym roku spełniło się coś wyjątkowego dla mnie - usłyszałem
piosenki The Beatles
w wykonaniu Bitlesa. Stało się. Przyjechał, zagrał. Wszyscy mówili, że jest w świetnej formie. I był. Do pełni szczęścia zabrakło "tylko" dobrej akustyki na Stadionie Narodowym. Lecz i tak występ Paula McCartneya pozostanie dla mnie jednym z największych muzycznych wzruszeń nie tylko ostatnich dwunastu miesięcy, ale całego życia.
Drugi, którego wyssałem jeśli nie z mlekiem matki, to z plastikowej masy, z której produkowano kiedyś w naszym kraju pocztówki dźwiękowe. Człowiek, który nie wyszedł na scenę w 1979 roku, by zagrać swój czwarty polski koncert. Było to w katowickim Spodku, a ja siedziałem wtedy na widowni. Długo nie mogłem mu tego, jako bardzo zawiedziony młody fan, wybaczyć.
W Atlas Arenie spełniło się więc inne moje marzenie. I wracając nocą do domu, byłem szczęśliwy, że wreszcie dane mi było usłyszeć na żywo klasyczne numery E. C.
Nie sposób zapomnieć też o lutowym, chorzowskim występie
z zespołem. Było to stare, bluesowo-rockowe granie w najlepszym stylu, ekspresja z okolic Janis Joplin. Bilety na jej koncert w tym samym miejscu w marcu 2014 już zostały zakupione.
Z polskich wykonawców obejrzanych na żywo wciąż wielkie wrażenie wywołują
I niczego nie zmienia tu fakt, że nie były to jakieś szczególne jeśli chodzi o okoliczności występy. Stara gwardia trzyma się mocno, choć może nie wpływa już w tak znaczący sposób na odbiorców jak dawniej.
Z młodych, walczących dopiero o swoje miejsce w sercach słuchaczy, ujęły mnie szczególnie Milcz Serce (bardzo szlachetna propozycja gitarowa, mimo iż to middle of the road), Ms. No One, Holly Blue (w obu przypadkach ciekawe
damskie wokale i sporo dobrze podanych ładnych melodii), Vladimirska (zupełnie niekonfekcyjne połączenie folkloru z elementami jazzu i rockową energią) i Tape Reels (powrót do klasycznego łojenia z końca lat 60.). Ciekaw jestem, gdzie ci ludzie będą za pięć lat. Obyśmy nie stracili ich z pola widzenia.
Po jazzowej stronie
największe wrażenie zrobił na mnie koncert Johna Scofielda - kameralny i znakomity, z pogranicza jazzu, funky, bluesa i rocka. W ciepłej pamięci zostaną też minuty spędzone przy słuchaniu panów Możdżera, Danielssona i Fresco, Jana Garbarka z Hilliard Ensemble, międzynarodowej Arify. Za każdym razem były to wyprawy do najpiękniejszych miejsc: tu zostawiam Wam wybór - albo we wszechświecie, albo tych, które każdy z nas nosi w sobie, choć niekoniecznie chętnie odkrywa przed innymi. I wreszcie Tie Break - ważny za sprawą sentymentalnej podróży w czasie, powrotu do okresu studiów i FAMY 1983.
Z rzeczy, które mnie ominęły, żałuję przede wszystkim koncertów Queens of The Stone Age i Nicka Cave'a na Open'erze oraz Portishead w Krakowie. Zapowiedzi dotyczące kolejnych dwunastu miesięcy też są bardzo interesujące. Na niektóre koncerty biletów już dawno nie ma. Jako katowiczanin ubolewam nad marazmem związanym ze stojącą w martwym punkcie przebudową Stadionu Śląskiego oraz iście peerelowskimi porządkami w Spodku. Ale to temat do oddzielnych rozważań.
***
A u progu nowego roku życzymy Wam spokoju - ale takiego, który nie usypia, oraz wzruszeń - niech raz po raz dowodzą, że nie tylko z wątroby, kwasów i żółci jesteśmy ulepieni. I dobrej muzyki.