Klasa średnia? W Polsce? Dobre sobie. To jak postawienie znaku równości między człowiekiem wykształconym a kulturalnym (dawniej, powiedzmy jeszcze w PRL-u), albo człowiekiem wykształconym i mającym wyższe wykształcenie (dziś).
Gdy kiedyś doczytałem się, że Jeremi Przybora miał za sobą "tylko" maturę, poczułem się, jako magister z lat 80., niezbyt dobrze. On z łaciną i greką, ja z odmianą czasownika to be w czwartym roku nauki języka angielskiego.
Albo przypadek Artura Sandauera, oczekującego od swoich doktorantów znajomości czterech języków obcych, w tym dwóch klasycznych. I długo niemogącego otrzymać tytułu profesorskiego jako niespełniającego jednego warunku: brakowało mu wychowanków - doktorów.
Przed parunastu laty sędziwa już Irena Jurgielewiczowa była nominowana do literackiej nagrody Nike. W wywiadzie udzielonym "Polityce" westchnęła z nostalgią, że przed wojną człowiek wykształcony był jednocześnie kulturalnym. Czytał, bywał - w teatrze, kinie, na wystawach. Dziś - powołała się na przykład swoich wnuków - jest tak, że można się mienić osobą kulturalną, nie bywając i nie czytając. Praca wielu ludzi tak bardzo absorbuje, że nie starcza im już ani czasu, ani ochoty na cokolwiek innego. Czy to jednak - dodam od siebie - wszystko ma tłumaczyć?
Klasa między Tatrami i Bałtykiem to coś niezwykle rzadkiego, coś, co nie ma absolutnie nic wspólnego ze średnią (krajową). I na odwrót, pojęcie średniej nijak ma się tutaj do klasy. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Albo że coś tu się zmieni w niedalekiej przyszłości.
Klasa średnia? Wychodzi mi, poloniście za przeproszeniem (choć niepraktykującemu), że to oksymoron*. Bez przeproszenia.
__________________
* W językoznawstwie: przenośne zestawienie pojęć o przeciwstawnym, wykluczającym się wzajemnie znaczeniu, np. gorzkie szczęście, wymowne milczenie (za słownikiem języka polskiego).