Lata 80. to był pierwszy duży dołek dla muzyki rokendrolowej. Mistrzowie z poprzednich dwóch dekad w zdecydowanej większości przebywali w strefach niżów artystycznych pomieszanych częstokroć z zapaściami fizycznymi będącymi skutkiem wszelakiego nadużywania.
Już parę lat wcześniejsza zmiana, gdy w dyskotekach Abbę zdetronizowali Boney M, wydaje się bardzo znamienna. Syntezatorowa sieczka zdominowała nie tylko listy przebojów, ale i upodobania wielu młodych ludzi. Jeśli pozostawić na boku punk, a mówić raczej o tzw. mainstreamie - gitarowe granie ewoluowało w stronę metalu, albo wypolerowaną i gładką do bólu, albo strashną i speedową, deathową i blackową. W efekcie dostawaliśmy najczęściej coś, co było tylko żałosną karykaturą rokendrola, coś, co całkowicie pozbawione zostało bluesowych korzeni. Na szczęście - do czasu.
Za oceanem pojawili się m.in. Guns'N'Roses, Living Colour i Red Hot Chili Peppers,
kiełkował grunge.
Gorzej działo się na starym kontynencie - co prawda siła U2 rosła, ale The Smiths nie dotrwali do końca dekady.
Śpiewających, grających, a nawet komponujących dam było trochę w dziejach ostrego łojenia - z Janis Joplin na czele. U progu lat 80. zalśniła gwiazda Pretenders i Chrissie Hynde, jednak żadnej pani nie udało się (a ściślej: nie udaje) tak mocno i tak długo mieszać w kotle jak urodzonej w 1969 roku Angielce Polly Jean Harvey.
Powrót pierwotnej surowości,
ale i melodii oraz świetnych riffów w wydaniu Nirvany, Pearl Jam i właśnie Harvey (choć oczywiście nie tylko ich) na początku lat 90. to wielka ulga dla tych, którzy zwątpili, że swing w rocku jeszcze kiedykolwiek odżyje. Pojawiło się zupełnie nowe pokolenie artystów, spośród których wielu stanęło u samych źródeł tej muzyki. Z całą jej - najlepiej pojętą - prostotą.
Start PJ był znakomity. Liderka tria doskonale wiedziała, o co jej chodzi, była już w pełni ukształtowaną artystką. Pierwszy album - Dry - ukazał się w 1992 roku, wydany nakładem małej wytwórni Too Pure. Rok później wydała swój drugi krążek, Rid of Me, dla stajni Island (z którą ma zresztą do dziś podpisany kontrakt). Przyszło uznanie krytyki, innych muzyków oraz publiczności.
Odnoszę wrażenie, że rodzime media znacznie rzadziej pochylały się i pochylają nad brytyjską artystką niż panami z okolic Seattle, a niesłusznie. Bo to potężny kawał grania.