"Tatuś mówi, że jestem wyjątkowa" ("Daddy Says I'm Special") to tytuł pierwszej płyty Kari - wtedy jeszcze Amirian. Płyty pięknej, delikatnej i eterycznej, złożonej z mnóstwa łagodnych, kojących dźwięków. I będącej jednym z najważniejszych debiutów ostatnich lat na rodzimym rynku.
Ojciec, tata, tatuś - to symbol największego bezpieczeństwa dziecka, ostoja, gwarant spokoju rodzinnego domu. Gdy młody człowiek zaczyna tę smycz rozciągać czy wręcz zrywa się z niej, wkraczając w świat, który niekoniecznie okazuje się miły i przyjazny, pojawiają się pierwsze
rany i stłuczenia
- Wounds and Bruises (tak nazywa się nowa płyta). Znacznie bardziej bolesne od tych dziecięcych, fizycznych, bo te się goją, zaś takie "na duszy" krwawią nieraz przez długie lata. Robi się mroczniej, ciepło domu zamienia się w bliżej nieokreśloną, bezkresną przestrzeń świata, a nawet wszechświata. Obecność taty zastąpiona zostaje poszukiwaniem Boga.
Przepraszam za tę porcję grafomanii i komunałów. Ale muzyka to emocje - te kompozytorów i wykonawców, a następnie słuchaczy. Do powyższych zdań czuję się o tyle upoważniony, że przesympatyczna artystka sama - w nielicznych, dodajmy - komentarzach między utworami podpowiadała podobne tropy.
To
wyjście w świat
jest u niej dosłowne. Bo jeśli wcześnie opuściła Świnoujście, by kontynuować naukę w Warszawie, jeśli pierwszą płytę realizowała co prawda w Szkokholmie, ale z polskimi muzykami, o tyle teraz zrobiła kolejny krok. Wyjechała do Londynu, by tam odnaleźć tych ludzi, z którymi głównie pracowała nad swoim drugim albumem wydanym w grudniu ubiegłego roku. Teraz razem z nimi ruszyła w krótką, zaledwie pięciokoncertową trasę po Polsce.
Przyznam, że nazwy i nazwiska takie jak Lykke Li i Stina Nordenstam (przywoływane przy okazji debiutu), czy Fever Ray i Bat For Lashes (pojawiające się w recenzjach obecnie), mówią mi niewiele lub zgoła nic. Jeśli więc odnajduję jakieś
podobieństwa, wpływy,
dostrzegam raczej dawną muzykę elektroniczną rodem z Niemiec, tyle że pomysły, które tam częstokroć starczały na całą jedną stronę analogowego wydawnictwa, tutaj włożone są w kilkuminutowy utwór wzbogacony ponadto o instrument najważniejszy - głos liderki. Gdy robi się bardziej rytmicznie, za sprawą bębnów etnicznie i czarnoafrykańsko, dostrzegam wyraźne związki z propozycjami Petera Gabriela - i to są te najbardziej dynamiczne i przebojowe zarazem fragmenty na krążku. Dodałbym jeszcze klimaty celtyckie, które obficie pojawiły się w muzyce w latach osiemdziesiątych.
Bardzo,
bardzo młodzi ludzie na scenie.
Poza frontmenką, śpiewającą oraz grającą na keyboardzie, Jon Headley - ten, który w wielkim stopniu odpowiedzialny jest za obecne brzmienie Kari, na klawiszach i w chórkach, Chris Headley na gitarze i w chórkach, Callum Harvie na klawiszach, basie i w chórkach oraz John Pullam na perkusji. Dominują instrumenty klawiszowe, elektronika, ale gdzieś ponad tym wszystkim jest przecież wokal, jest - uff - analogowa perkusja. Jest też gitara, choć ta za sprawą przystawek staje się - bardziej niż instrumentem strunowym - jeszcze jednym urządzeniem elektronicznym.
I ta elektroniczna faktura oraz głos Kari
tworzą szczególny klimat, nastrój. Dziś jest w nim zdecydowanie więcej niepokoju i mroku niż na debiutanckim krążku. Przyznam, że nie spodziewałem się takiej wolty stylistycznej, oczekiwałem raczej kontynuacji pomysłów. Lecz to bynajmniej nie zarzut.
Na wczorajszy, bardzo udany występ w katowickim Rialcie złożyły się prawie wyłącznie numery z nowego albumu. Przy okazji podpisywania płyt po występie zapytałem wokalistkę, dlaczego nie pojawiła się żadna piosenka z pierwszej płyty, skoro muzycy chcieli grać (bo były bisy), a publiczność chciała dalej słuchać. Odparła, że nie pasowało jej to do koncepcji artystycznej. Rozumiem, choć w ten sposób jeszcze trudniejsze postawiła przed sobą zadanie - mając w swej dyskografii dwie płyty, całkowicie zrezygnowała z materiału zawartego na jednej z nich. Ale to prawo artysty.
Kari ma już swoją publiczność, to dla niej otwiera własny świat. Bardzo odległy od popowej miazgi i list przebojów, dlatego media szczególnie jej nie rozpieszczają. Ponieważ jednak nagrywa dla niewielkiej, niezależnej wytwórni Nextpop, nie ma chyba powodów do niepokoju. Mniej tu ciśnienia, by osiągnąć szybki, komercyjny sukces, więcej miejsca na realizację wizji muzycznych. I dobrze, bo pomysłów póki co artystce nie brak.