Na pstrym koniu jeździ łaska pańska. Koncernów płytowych, mediów i fanów też. Od czasu do czasu zdarza mi się widzieć w akcji młodych wykonawców, młode zespoły i wielokrotnie zastanawiać się, czego brakuje jednym, co mają - i czy rzeczywiście - drudzy.
Od lat z niechęcią obserwuję, jak rosną zastępy tzw.
artystów telewizyjnych
(o stacjach radiowych innych niż Trójka nie wspomnę, bo nie słucham). Artystów znanych z tego, że są znani. Wydaje się, że wielu z nich cechuje świetne samopoczucie. Najwyraźniej mylą rozpoznawalność wynikającą z w miarę regularnego pojawiania się przed kamerami z uznaniem dla skali talentu. Mniejsza o nazwiska i nazwy - jest tego tyle, że zęby bolą.
Są też ludzie zupełnie inni. Tacy, którym Bozia dała znacznie więcej umiejętności: śpiewania, grania na instrumentach, pisania tekstów i komponowania. Poskąpiła jednak dostępu do dróg prostszych, ścieżek szybszych w zdobywaniu popularności, w nagrywaniu i sprzedawaniu płyt.
Ktoś powie: "Muzyk?
Robota jak każda inna.
Narobić się trzeba, a zarabiają nieliczni". Niby prawda, ale nazbyt oczywista, by nie uwierała tych utalentowanych ponadprzeciętnie.
Kolejne w Chorzowskim Centrum Kultury "Inne Granie". Cena biletu: siedem złotych. Miejsca na widowni wypełnione nawet nie w połowie. Dużo dobrej roboty Marcina Babki - muzyka, dziennikarza, szefa wytwórni "Falami", animatora ruchu muzycznego na Śląsku. Bo mu się chce, bo wyszukuje i stawia na scenie naprawdę zdolnych ludzi. Ale w tym mechanizmie coś nie całkiem dobrze funkcjonuje - reklama? stare porządki w ładnie odnowionym ChaCeKu? nie dość mocna aktywność samych wykonawców? W dobie internetu, przy cenie biletu stanowiącego równowartość szklanki piwa w knajpie nie najwyższych lotów pustawa widownia boleśnie kłuje w oczy.
A na scenie dzieją się ciekawe rzeczy. Zaczyna
Oliver Hasse,
młody berliński gitarzysta, harmonijkarz i wokalista. Wielu było przed nim, także mistrzów: weźmy Boba Dylana czy Neila Younga. Z tego drugiego czerpie chyba najwięcej. Zamierzony chaos, nieczystość w dobywaniu kolejnych dźwięków, sporo brudów i przesterów za sprawą przystawek. Naprawdę niezłe.
Po nim melduje się
Max Bravura,
kwartet śląsko-warszawski. Dwie gitary, damski bas i bębny. Pobrzmiewają lata 80. Na przykład The Smiths, bo frazowanie lidera w paru utworach przywodzi na myśl Morrisseya. Jest zdecydowanie rokendrolowo, chwilami przebojowo, ale z popeliną nie ma to nic wspólnego. I bardzo dobrze.
Na koniec
Ms. No One.
Panna Nikt to już nie byle kto, ma na koncie dwie płyty (wydane w 2010 i 2013 roku). Frontmenka czasem gra na klawiszach, obok niej męskie gitara, bas i bębny. Oj, dużo już potrafią ci panowie. Gitara przednia, zastosowane przetworniki przenoszą nas w koniec lat 60. Bas uderza po żołądku, jest bardzo nisko ustawiony, perkusja natomiast czasem imituje dźwięk automatu, ale czuje się żywego człowieka.
Na żywo bardzo niewiele w tym graniu generowanych z komputera brzmień, a jednak jest w tej muzyce duch Portishead (realizacje studyjne są nieco inne). Ale jeszcze bardziej rzuca się w uszy stara psychodelia. Całość brzmi świetnie, bardzo zawodowo, szlachetnie. Na bis zespół gra Kaszuby, numer kończący jego drugi album. Wisienka na torcie, znakomity kawałek na koniec bardzo dobrego koncertu.
I co dalej?
Tu wracam do początkowych rozważań. Co musi się zdarzyć, by wykonawca zdobył publiczność (nawet na kulawym polskim rynku)? Czy to naprawdę kwestia co najmniej piątki w Lotto - czyli splotu paru szczęśliwych przypadków? Albo pozostaje tylko konstatacja trącąca komunałem,, że mowa tu o dziedzinie, w której talent oraz mozolna i uparta praca przez lata niczego nie gwarantują?
(Inne Granie: Ms. No One, Max Bravura, Oliver Hasse, Chorzowskie Centrum Kultury, 25 lutego 2014)