Mariusz Błaszczak stwierdził, że obecność liderów Komitetu Obrony Demokracji, Mateusza Kijowskiego i Radomira Szumełdy to prowokacje. Szef MSW nie widzi nic niestosownego w zachowaniu policji. Błaszczak się myli. Dziwi, że tak prominentny polityk nie dopuszcza do siebie tego, że liderzy KOD-u mogli po prostu chcieć oddać hołd osobom niewinnie skazanym przez totalitarny reżim w tym sanitariuszce, która nie miała krwi na rękach, a jedynie pomagała rannym.
Kiedyś stowarzyszenie Koliber, z którym mimo różnic politycznych prywatnie się lubiliśmy, zaprosiło mnie na Marsz Witolda Pileckiego. Pilecki jako organizator konspiracji w Auchswitz i autor raportów o ludobójstwie był bohaterem również dla mnie, więc z zaproszenia skorzystałem. Niestety organizatorzy nie mieli w sobie tyle siły, aby wyrzucić z demonstracji tych, którzy chcieli bić ludzi o innych poglądach "raz sierpem raz młotem" oraz pod koniec pozwolili na wystąpienia na zupełnie inny temat. Niemniej uznałem, że jeśli centroprawicowe środowisko zaprasza mnie do wspólnego oddania hołdu bohaterowi, należy je przyjąć.
Dlaczego obecność odwołującego się do demokracji, państwa prawa i opozycji antykomunistycznej (pierwotnie KOD był nawiązaniem do KOR-u) ruchu społecznego jest prowokacją, a faszyści w bluzach "Śmierć wrogom ojczyzny" nie? Czemu Błaszczak nie ma problemu z obecnością ONR-u, którego przywódca, Bolesław Piasecki najpierw koloborował z NKWD, a później łączył przywiązanie do PRL-u z nacjonalizmem?
Czy się to podoba ministrowi Błaszczakowi czy nie, KOD ma podobne zaufanie społeczne co Prawo i Sprawiedliwość. Język liderów KOD-u jest powściągliwy, ani Kijowski, ani Szumełda nigdy nie odwoływali się do przemocy. Robienie z nich prowokatorów, to język jakiego nie powstydziłby się Gomułka, w stosunku do wrogów "władzy ludowej".