Snowbiznes, czyli zima w Ameryce
„Najlepszy biznes, to snowbiznes” powiedział w miniony piątek Kyle Waring, z Manchester-by-the-Sea niedaleko Bostonu, który zarabia na… sprzedawaniu śniegu. Jego słowa dały się słyszeć w całym kraju, bo powtórzyła je w wieczornym dzienniku stacja NBC. Wcześniej w tym samym materiale zapowiedziano, że w weekend na Massachusetts, tegoroczną zimową stolicę Ameryki, znowu nadciągnie kolejna burza śnieżna, dzięki której stolica stanu ma szansę pobić swój historyczny rekord w dziedzinie opadów.
W związku z tym w poniedziałek od rana zamiast na zasypane ulice Boston patrzył w niebo, z nadzieją na kolejne kilka cali białego puchu. A właściciele firm odśnieżających, producenci łopat i sprzedawcy ropy liczyli zyski. Bo rzeczywiście – na rekordowej zimie daje się świetnie zarobić.
Dość powiedzieć, że po raz pierwszy od ostatnich pięciu lat właśnie zdrożała benzyna. Niby niedużo, bo o dwa centy na galonie. I niby nie wszędzie, bowiem głównie na Florydzie.
Ale jednak. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy podrożała także ropa. I to znacznie bardziej od benzyny, bo aż o 20 centów na galonie. Tymczasem ropą ogrzewa się tu większość budynków mieszkalnych.
Jeśli wziąć pod uwagę jej zwiększone – z powodu zimna – zużycie, staje się oczywiste, że na zimie wprawdzie daje się zarobić, ale zwykli amerykańscy Kowalscy dostali z tej okazji po kieszeni. Przynajmniej ci na Wschodnim Wybrzeżu, ale tam, gdzie z kolei panowały zimą tropikalne upały, dodatkowe pieniądze pochłonęła z kolei klimatyzacja. Zwykle nieużywana o tej porze roku. Średni dodatkowy wydatek na „na zimę” wyniósł więc – jak wynika ze statystycznych szacunków – niemal 2 000 dolarów na rodzinę. To na tyle dużo, że w samym Bostonie do tej pory wypłacono już ponad 160 000 zasiłków na zwiększone koszty ogrzewania.
Obok energetyków i właścicieli rafinerii zyski z zimy liczy cytowany wyżej przedsiębiorca budowlany z Manchester, który wściekły i zmęczony niekończącym się odśnieżaniem podjazdu postanowił… sprzedawać bostoński śnieg w Internecie. Na początku miał to być desperacki żart. Po kolejnym poranku spędzonym z szuflą na podwórku Kyle Waring zaoferował w Internecie świeży śnieg z dostawą do domu. „Burzę śnieżną w pudełku”, czyli 14 funtów śniegu w termoodpornym opakowaniu ze styropianu, przedsiębiorczy Bostończyk wycenił na 169 dolarów. Sześć funtów wypada nieco drożej w przeliczeniu na uncję, bo kosztuje 89 dolarów.
Kyle nie daje gwarancji, że przesyłka nie roztopi się w transporcie, ale interes i tak kwitnie. Dziennie Waring realizuje kilkadziesiąt zleceń, choć klienci ryzykują, że zamiast materiału na bałwana znajdą w przesyłce trochę roztopionej, brudnej wody.
Ale tegoroczna zima jest rekordowa także i dlatego, że kiedy na Wschodnim Wybrzeżu szaleją śnieżyce a mrozy skuły nawet Wodospad Niagara, na Zachodzie temperatury są z kolei rekordowo wysokie. Jak widać, w okolicach San Diego i Miami tęsknota za odrobiną zimy zmieniła się w desperację, na której zarabia pomysłowy Bostończyk.
Zachowania Amerykanów wystawionych na działanie skrajnych temperatur w ogóle dowiodły prawdziwości przekonań tych naukowców, którzy twierdzą, że chłodny klimat sprzyja kreatywności (i wyostrza poczucie humoru). Bowiem, obok sprzedaży śniegu na funty, zmarznięci Bostończycy tej zimy wymyślili jeszcze nową dyscyplinę w dziedzinie zimowych sportów ekstremalnych. Skok z wysokości – mianowicie – prosto w hałdę śniegu.
Skakano pojedynczo i parami, w przebraniu albo w negliżu, z okien, schodów pożarowych i z dachów. Zabawa stała się na tyle zaraźliwa, że aż burmistrz osobiście poprosił w lokalnej telewizji o rozwagę. Prośba poskutkowała umiarkowanie, ale ofiar – zdaje się – ofiar nie było. Może dlatego, że na ulicach do dziś zalegają góry śniegu, tak wielkie, że to, czego nie udało się sprzedać do Kalifornii, zdecydowano utopić w Zatoce Bostońskiej. To niełatwa decyzja, bo śnieg zebrany z ulic ma wysoką domieszkę chemikaliów. Ale w Bostonie już tak mają. Wcześniej w tej samej zatoce skończył cały transport herbaty z angielskiego importu, rozpoczynając z ten sposób amerykańską wojnę o niepodległość.
Tamto zdarzenie, które przeszło do historii jako Boston Tea Party, miało miejsce w grudniu. Zimą Bostończycy po prostu się nudzą…
Rekordy zimna i opadów odnotowano nie tylko w Massachusetts, ale na całym Wschodnim Wybrzeżu.
W Nowym Jorku miniony właśnie luty był najzimniejszym lutym w ogóle. A już na pewno od czasu, kiedy gromadzi się podobne dane. A w Ameryce niskie temperatury i opady śniegu stanowią jednak problem sporo większy, niż – dajmy na to – we Wrocławiu. Na siarczyste mrozy nieszczególnie nadaje się tutejsze, kiepsko izolowane budownictwo oparte na tekturze. Nie za bardzo radzi też sobie z oblodzonymi chodnikami ulubione przez Amerykanów obuwie sportowe.
Także transport nie jest przygotowany na „zimy stulecia”. Jak spadnie trochę więcej śniegu, nie dają sobie rady miejskie autobusy (większość nie jest wyposażona w łańcuchy na koła), ani linie metra poprowadzone po estakadach. Zamarzają zwrotnice, a odladzanie trakcji potraf trwać całymi dniami. Prywatne samochody kierowcy też najchętniej zostawiają wtedy w garażu lub czekają z ich odkopaniem z zasp, aż się ociepli. Tym bardziej, że rzadko który ma zimowe opony. Bywają też kłopoty z ogrzewaniem w blokach, zwłaszcza że instalacje w większości z nich mają już ponad pół wieku. Toteż tuż z nastaniem pierwszych mrozów na naszej windzie pojawiła się kartka, że cieplej, niestety, raczej nie będzie. Bo kotłownia już pracuje na najwyższych obrotach. To samo ogłoszenie sugerowało, że komu zimno, ten – zanim poskarży się w biurze – powinien najpierw… zamknąć okna. Cóż ,w Nowym Jorku bywa raczej zbyt gorąco niż zbyt zimno, więc także w największe mrozy niektóre z nich pozostawały naszym budynku otwarte na oścież. Nie bez racji fachowcy od ewolucji twierdzą, że przystosowanie się do zmian środowiska wymaga czasu.
The Siberian Express, jak nazwano tu falę arktycznego chłodu, który nadciągnął nad Amerykę właśnie od strony Syberii, dał też pretekst do żartów w windzie, koncentrujących się głównie wokół globalnego ocieplenia oraz „ zimnej” wojny ( na początek klimatycznej).
Na szczęście to tylko żarty, chociaż… W związku z „zimą stulecia” znane porzekadło: „when the hell freezes over” (kiedy piekło zamarznie) znaczące mniej więcej to samo, co „prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie” nabrało na Manhattanie szczególnej wymowy. A to dlatego, że… piekło właśnie zamarzło! Tak naprawdę, to lód ścisnął na początek jedynie Hell Gate czyli Bramę Piekieł. Tak nazywa się kanał łączący East River z Zatoką Nowojorską i Harlem River. Ale niektórzy dopatrzyli się w tym złowróżbnej przestrogi , by porzucić wszelką nadzieję, że będzie cieplej, oczywiście. I że to już najwyższa pora, żeby przenieść się do Kalifornii. Albo na Florydę.