Kiedy polski Sejm obraduje nad ustawą dotyczącą procedury „in vitro”, Ameryka temat technik wspomaganego rozrodu ma za sobą od – mniej więcej – ćwierci wieku. A zapłodnienie in vitro jest w tej chwili nie tylko legalne, ale też – w większości stanów – refundowane w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Przy czym – niezależnie czy opłacany z własnej kieszeni lub przez ubezpieczalnię – dostęp do metody pozyskania „dziecka z próbówki” zależy tylko i wyłącznie od wskazań medycznych.
Nie znaczy to jednak, że procedura nie budzi kontrowersji i że kwestia ograniczenia dostępności zapłodnienia pozaustrojowego lub nawet całkowitego zakazu stosowania tej procedury została w Ameryce raz na zawsze zamknięta.
Przeciwnie. Ciągle ponawiane są próby majstrowania przy in vitro. Wystarczy byle pretekst. Tych zaś nie brakuje.
Fala dyskusji na ten temat wezbrała – na przykład – w roku 2010, kiedy Nagroda Nobla w medycynie trafiła w ręce naukowca, który opracował metodę zapłodnienia pozaustrojowego – Roberta Geoffreya Edwardsa. Decyzję Komitetu Noblowskiego w tej sprawie skrytykował – między innymi – przewodniczący Papieskiej Akademii Życia, a w ślad za oficjalnym komunikatem Watykanu zabrali głos oponenci in vitro z kręgów religijnych.
Dylematy w tej kwestii mają jednak nie tylko przedstawiciele konserwatywnych środowisk wyznaniowych. Wątpliwości, z tym, że dotyczące nie tyle samej metody, ile towarzyszących jej regulacji prawnych, czy raczej ich braku, zgłaszają też środowiska medyczne. W takich przypadkach zwykle chodzi o rażące, sprzeczne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem ale także ze sztuką lekarską nadużycia, które zdarzają się z powodu wciąż nie dość szczegółowych regulacji prawnych przy stosowaniu tej procedury w praktyce.
Przeciwników swobodnego dostępu do wspomaganego rozrodu zbulwersował – na przykład – szeroko dyskutowany w mediach przed pięciu laty przypadek 32-letniej wówczas Nadii Suleman. Ta samotna matka szóstki dzieci, też powołanych zresztą do życia z pomocą wspomaganego rozrodu, dzięki metodzie in vitro urodziła wtedy kolejną ósemkę maluchów, choć już wcześniej nie dawała sobie rady z wychowaniem licznego potomstwa. Nadia, chętnie udzielająca wtedy wywiadów w telewizji, zrobiła na opinii publicznej wrażenie osoby niedojrzałej emocjonalnie, nieodpowiedzialnej, uzależnionej od pomocy społecznej i „nie rokującej” jako oddana matka gromady potomstwa. Tym bardziej, że na wizji opowiadała głównie o tym, jak bardzo jest podobna do Angeliny Jolie i ilu kolejnych operacji plastycznych potrzebuje, żeby upodobnić się do niej jeszcze bardziej.
Właśnie wtedy The American Society of Reproductive Medicine (Amerykańskie Towarzystwo Medycyny Reprodukcyjnej) wydało zalecenie, żeby u kobiet poniżej 35. roku życia nie wszczepiać więcej, niż dwóch, a u starszych – pięciu zarodków jednocześnie. Głównie w celu uniknięcia ciąży mnogiej, będącej poważnym ryzykiem zarówno dla matek, jak i dla dzieci. Niemniej te wytyczne to nie prawo, lecz tylko sugestia, a dostęp do techniki in vitro nie podlega w Ameryce żadnej reglamentacji. Może poddać mu się każda kobieta, bez względu na sytuację rodzinną, status małżeński a nawet orientację seksualną. Ograniczeniem nie jest także wiek przyszłej matki (choć większość klinik nie przeprowadza zabiegów u kobiet powyżej 55. roku życia) ani pochodzenie materiału genetycznego. Można więc dokonywać zabiegu in vitro na obcej biologicznie komórce jajowej z pomocą anonimowego plemnika. A przynajmniej nie zabrania tego prawo. Embrion poczęty w laboratorium z darowanego, całkowicie lub częściowo, materiału może też być implantowany matce zastępczej (surogatce) lub „adoptowany” przez niespokrewnioną osobę, i także jest to zgodne z obowiązującym prawem.
Prawo nie reguluje też przyszłości nadprogramowych zarodków, nie wypowiadając się co do ich liczby i dalszych losów. Powszechnie obowiązuje jednak zasada, by – zostawiając decyzję w tej sprawie przyszłym rodzicom – odbierać od nich deklarację na temat ilości zarodków. które mają być wytworzone podczas procedury i ewentualnie zamrożone. Niektórzy decydują się na wszczepienie wszystkich zapłodnionych komórek jajowych. Inni – i tych jest większość – na zamrożenie części z nich, na ewentualność niepowodzenia w pierwszej ciąży. Według The Rand Consulting Group , w tej chwili w ciekłym azocie czeka na rozstrzygnięcie swoich przyszłych losów jakieś pół miliona zamrożonych zarodków.
Szczegółowe dane z każdego zabiegu spływają do narodowego rejestru statystycznego, dzięki któremu wiadomo, że w tej chwili już co setny przychodzący na świat Amerykanin został poczęty w laboratorium. Rocznie przeprowadza się około 150 000 takich zabiegów, z czego niemal połowa kończy się sukcesem na sali porodowej.
Ale choć w Ameryce jest to w tej chwili procedura tyleż powszechna co standardowa, ciągle stanowi jednak źródło dylematów i przedmiot gorących dyskusji.
Problem powraca, gdy zdarzają się – rzadkie, ale jednak – przypadki pomyłki w atrybucji zarodków (wszczepienia ich niewłaściwej matce). Oraz w związku z – wcale nie tak rzadką, jak można by przypuszczać – dyskryminacją w dostępie do zabiegu.
Najczęściej dochodzi do tego ze względu na tak zwany „konflikt sumienia”.
W Stanach nie ma czegoś takiego, jak „klauzula sumienia” w rozumieniu, w jakim obowiązuje ona w Polsce. A przynajmniej nie da się tego zauważyć w codziennej życiowej praktyce. Inna sprawa, że obserwując zamieszanie trwające teraz wokół Religious Freedom Restoration Act (RFRA) można sądzić, że w niektórych stanach usiłuje się właśnie wprowadzić coś na kształt owej „klauzuli”. Ale jak na razie nowe prawo zarówno w Indianie jak i w Arkansas budzi ogromne kontrowersje (napiszę o tym innym razem, bo to interesujący temat).
Jak na razie jednak, instytucji publicznej, a taką w rozumieniu prawa jest szpital, także prywatny, nie wolno odmówić nikomu przeprowadzenia legalnej procedury, nawet jeśli konkretny lekarz jest jej przeciwny z dowolnych względów, najczęściej z powodów religijnych. A jeśli dojdzie do takiej odmowy, sprawa kończy się w sądzie, wysokim odszkodowaniem z paragrafu o dyskryminację. W Stanach wyjątkowo surowo zakazaną i zwalczaną.
W sierpniu 2009 wyrok w podobnej sprawie, korzystny dla powódki – Guadelupe Benitz – zapadł przed Sądem Najwyższym w Kalifornii. Guadelupe, asystentce medycznej z San Diego pozostającej w związku lesbijskim, odmówiono bowiem leczenia niepłodności ze względu na orientacje seksualną. Para medyków z North Coast Women’s Health Care Medical Group, powołując się na przekonania religijne nie tylko nie zgodziła się na przeprowadzenie u niej procedury zapłodnienia pozaustrojowego, też w ogóle odmówiła wszelkiej pomocy w staraniach o dziecko.
Nie pomogło nawet wstawiennictwo The California Medical Association. Lekarze wykazujący „uprzedzenia światopoglądowe” sprawę przegrali.
Choć teraz może mieliby szanse na obronę swojego stanowiska przed sądem, bowiem całkiem niedawno, w związku z nową interpretacją uchwalonego jeszcze w 1993, Religious Freedom Restoration Act, pojawiła się w amerykańskiej praktyce sądowej „boczna furtka” , która może usprawiedliwiać podobne praktyki. Bo właśnie powołując się na to konkretne prawo, szczególnie chroniące przekonania religijne, Federal Supreme Court zdecydował, że kompania Hobby Lobby w swoim systemie ubezpieczeń pracowniczych nie musi uwzględniać środków antykoncepcyjnych, gdzie indziej refundowanych z mocy ustawy. Naturalnie nie musi także płacić za techniki wspomaganego rozrodu. Czemu nie musi? A, bo kontrola urodzin (w tym zwłaszcza in vitro) jest sprzeczna z zasadami religii praktykowanej przez właściciela firmy.
Ze względu na ów precedens RFRA spotkał się w całych Stanach ze zmasowaną krytyką, tym bardziej, że takie właśnie, dyskryminujące, działanie owej ustawy błyskawicznie potwierdziło życie. W mediach natychmiast zrobiło się głośno o fotografie z Nowego Meksyku, który odmówił wykonania parze gejów ślubnego portretu. I o innych podobnych przypadkach, dotyczących firmy cateringowej oraz pizzerii. Wszystkie trzy sprawy o dyskryminację znalazły swój finał sądzie i zostały rozstrzygnięte na korzyść skarżących, ale niepokój pozostał. A nowo uchwalony RFRA w Indianie i Arkansas trafiły „do poprawki”. Niemniej, ta i podobne inicjatywy ustawodawcze powodują, że swobodny dostęp do in vitro ciągle jest w Stanach traktowany jako temat do dyskusji.
Jest też wykorzystywany politycznie, bo ograniczenie lub wręcz zakaz stosowania tych procedur ma w swoim programie większość przedstawicieli Partii Republikańskiej, reprezentujących jej najbardziej skrajne, prawe skrzydło. O ile w kościołach ewangelickich głównego nurtu, w tym episkopalnym, procedura in vitro jest – generalnie – dozwolona i nie obciąża sumienia wyznawców, o tyle poglądy purytańskich odłamów chrześcijaństwa reformowanego w kwestii szeroko rozumianych praw reprodukcyjnych są zbliżone do stanowiska kościoła katolickiego.
Więc najdalej za pół roku, jak tylko na dobre wystartuje w Stanach wyścig o prezydenturę, temat powróci. Tym bardziej, że w prawyborach prawdopodobnie wystartuje senator Rand Paul z Kentucky, który w Life Conception Act – projekcie legislacyjnym swojego autorstwa – proponował nadanie zarodkom pełni praw konstytucyjnych. Jest on też za całkowitym zakazem aborcji (także w przypadku zagrożenia życia matki) i środków antykoncepcyjnych. Tak więc –choć in vitro jest w Ameryce w pełni legalne i refundowane przez ubezpieczenie (za wyjątkiem stanów Kalifornia, Nowy Jork i – bodaj – Indiana), to jednak sytuacja w każdej chwili może ulec zmianie. Wystarczy, że kolejnym prezydentem USA zostanie senator Rand Paul.
Ale już w tej chwili wiadomo, że na pewno nie zagłosuje na niego ponad milion Amerykanów. Tych, co szczęśliwie przyszli na świat z próbówki.