Od minionej soboty Ameryka pozostaje w stanie wojny. Putin nacisnął czerwony guzik w Moskwie? Nie, to Republikanie pokazali czerwoną kartkę prezydentowi Obamie w Południowej Karolinie! Wojna oficjalnie toczy się jednak nie między GOP-em a Białym Domem, ale między Ameryką i Państwem Islamskim.
Ogłoszono ją na konwencji Republikanów podczas ostatniego weekendu, a deklaracja wytoczenia najcięższych armat przeciw muzułmańskim ekstremistom spotkała się z szerokim odzewem nie tylko w szeregach konserwatystów, ale też wśród reszty amerykańskiego społeczeństwa.
Za pretekst do radykalizacji stanowiska GOP posłużyły żenująco mizerne wyniki dotychczas prowadzonych działań US Air Force i administracji Baracka Obamy. Najbardziej oberwało się jednak samemu prezydentowi, który zdaniem uczestników konwencji, od początku urzędowania kiepsko radzi sobie ze zwalczaniem islamskiego terroryzmu. Podobnie myśli zresztą większość amerykańskiego społeczeństwa, ale o tym za chwilę.
Trzeba przyznać, że zabierając się w miniony weekend do radyklanej krytyki rozwiązywania „kwestii islamskiej” przez urzędującego prezydenta, Republikanie wykazali się wyjątkowym – by tak rzec – wyczuciem czasu. Bo wojna została wypowiedziana w sobotę, tymczasem pierwsze strzały (i ofiary) padły w niej już w niedzielę wieczorem, w Garland, w stanie Teksas. W poniedziałek media na całym świecie informowały o strzelaninie przed Curtis Culwell Center, gdzie właśnie otwarta została wystawa karykatur proroka Mahometa – „Draw Muhammad”. Dwóch zamachowców, określanych w oficjalnych relacjach jako „ islamscy radykałowie”, usiłowało sforsować budynek otwierając ogień w kierunku ochrony. W strzelaninie ranny został (na szczęście lekko) jeden z policjantów, obu zaś napastników zastrzelono na miejscu zdarzenia.
Uczestnicy konwencji GOP swoimi wystąpieniami w Południowej Karolinie wyprzedzili wydarzenia w Garland o co najmniej dwie doby, ale przemawiali do wyborców w taki sposób, że ich wypowiedzi spokojnie można by użyć jako komentarzy do sytuacji w Teksasie.
I tak, były republikański senator ze stanu Pennsylvannia, Rick Santorum, przypomniał, że już cztery lata temu, kiedy pokonano Bin Ladena, ostrzegał przed niedocenianiem islamskiego radykalizmu, ale wtedy nikt go nie słuchał. Aż objawiła się ISIS, ze swoim barbarzyństwem cofającym świat do epoki ścinania i krzyżowania niewiernych. Ale skoro tak, to czas najwyższy urządzić islamistom „jesień średniowiecza” bo chyba tak właśnie należy rozumieć wezwanie : „Let’s bomb them back to the 7th Century” (przenieśmy ich z pomocą bomb z powrotem w siódme stulecie”).
Senator Santorum podkreślał też – zresztą podobnie jak inni uczestnicy konwencji – że świat nie obroni się przed ISIS dopóki nie powiemy sobie jasno, z kim naprawdę mamy do czynienia.(„You can’t defeat ISIS unless you define the enemy for who it is”) Z mównicy wielokrotnie wzywano też media i polityków innych opcji, żeby nazywać islamski terroryzm po imieniu. Bo z tym są w Ameryce niejakie problemy.
Dla prezydenta Obamy „ problem muzułmański” należy do kategorii zjawisk wyjątkowo delikatnej natury, więc odnosząc się do kwestii ISIS, a wcześniej Al Qaedy czy aktów islamskiego terroru w Europie, konsekwentnie unikał łączenia określenia „terroryzm” z przymiotnikiem „islamski”. Mało tego, w trakcie lutowej konferencji o zagrożeniach ze strony muzułmańskiego radykalizmu, wspomniał (fakt, że tylko mimochodem) o „niepotrzebnym prowokowaniu” fundamentalistów, niejako usprawiedliwiając przemoc motywowaną religijnie .
Ta wypowiedź już wtedy wywołała wśród Amerykanów lawinę pełnych zgorszenia komentarzy. Po pierwsze dlatego, że owszem, wystawa w Teksasie, zorganizowana przez znaną z antyislamskich uprzedzeń Pamelę Geller, była od początku pomyślana jako prowokacja, ale przeciętny Amerykanin doskonale rozumie różnicę między wykonaniem karykatury Mahometa a strzelaniem do rysownika. Uleganie radykałom tylko przyspiesza zresztą ich dalszą radykalizację, zaś metodą „małych kroków” już nieraz udawało się przeróżnym fundamentalistom narzucać rządy terroru całkiem racjonalnym narodom.
Drugim powodem powszechnego niezadowolenia ze słów prezydenta była okoliczność, że określenie „ wolność wypowiedzi” akurat w Stanach nie jest pustą figurą retoryczną. W Ameryce Pierwsza Poprawka to bodaj najbardziej znany i respektowany paragraf Konstytucji. I rzeczywiście – powiedzieć i napisać wolno tu – w zasadzie – wszystko. Wolno też prowokować do woli. Z słowami trzeba się – oczywiście – liczyć, bo pomówienie albo zniesławienie może się skończyć w sądzie. Kto czuje się sprowokowany lub obrażony ma bowiem prawo do obrony. Ale… w granicach prawa. Ograniczenia wolności słowa „z urzędu” dotyczą jedynie „siania nienawiści” oraz „zachęcania do przemocy”. W Ameryce nie jest jednak znane pojęcie szczególnej ochrony prawnej „uczuć religijnych”.
Republikanie skwapliwie wykorzystali te zastrzeżenia do zbudowania wizerunku Obamy jako przywódcy słabego i niezdecydowanego, sugerując opinii publicznej, że wobec narastającego zagrożenia Ameryka potrzebuje prezydenta , który – jak to ujął republikański senator z Teksasu, Ted Cruz – nie będzie usprawiedliwiał radykalnego islamskiego terroryzmu interpretując go w kontekście krucjat czy Inkwizycji. Tymczasem nie dość, że Barack Obama posuwa się do takich porównań, to nie jest nawet w stanie wydusić z siebie określenia „ terroryzm islamski”.
A cóż dopiero zwalczać problem radykalnie i konsekwentnie.
Zdaniem reprezentantów GOP-u Amerykę czekają w związku z ekspansją Państwa Islamskiego ciężkie czasy i kto wie, czy – jak sugerował były gubernator Teksasu, Rick Perry – aby zwalczyć tę zarazę nie trzeba będzie użyć podobnych środków, co w przypadku radzickiego komunizmu.
Ted Cruz zaproponował więc by na początek pozbawiać obywatelstwa wszystkich Amerykanów, którzy zdecydują się w jakikolwiek sposób wspierać Państwo Islamskie.
Kolejnym krokiem – co z kolei sugerował Jeb Bush – powinno być odnowienie sojuszniczych relacji z Izraelem oraz amerykańska interwencja (chyba zbrojna, bo zresztą niby jaka?) w krajach, gdzie dochodzi do aktów prześladowania chrześcijan, jak w Kenii czy Libii.
Bo – jak to ujął Rick Perry – historia uczy, że tylko siła i zdecydowanie są gwarancją pokoju.
Cóż – już starożytni Rzymianie mawiali, że kto chce pokoju, powinien się szykować do wojny. Toteż została wypowiedziana. Na razie tylko przez Great Old Party (czyli Republikanów), ale zawsze.
Sobotnia deklaracja wojenna może przynieść Republikanom spore korzyści wizerunkowe, ponieważ ich zniecierpliwienie polityką bliskowschodnią Obamy podziela już w tej chwili statystyczna większość amerykańskiego społeczeństwa. Wprawdzie GOP zaliczył poważny spadek notowań po tym, jak do opinii publicznej dotarło, że wojna w Iraku została wywołana na zamówienie polityczne, a informacje o bezpośrednim zagrożeniu ze strony Saddama zostały spreparowane na użytek opinii publicznej. Mówiąc wprost – ekipa W. Busha okłamała społeczeństwo. Ale to już historia.
Z ostatniego badania (z lutego tego roku) wynika, że aż 57 procent Amerykanów nie popiera mało zdecydowanych działań i wypowiedzi prezydenta w kwestii Państwa Islamskiego. Ta dezaprobata narasta nawet ponad podziałami partyjnymi, bo postawa Obamy względem islamskiego terroryzmu nie podoba się nie tylko wyborcom GOP, lecz także niemal połowie Demokratów. Tak więc – Ameryka pragnie nadal rysować karykatury proroka w spokoju. Więc Republikanie wydają wojnę wojującym islamistom.