Dwa tygodnie temu Amerykanie dowiedzieli się z porannych gazet i dzienników, że za „sex-on-the-beach” grozi piętnaście lat odsiadki. Sprawa mogła się wydać tym bardziej poważna, że napisał o tym nawet „The Washington Post”, dając relację o seksie na plaży tuż obok dużego materiału na temat ultrakonserwatywnego kandydata do prezydentury, Randa Paula.

REKLAMA
Już pierwsze akapity artykułu w WP wyjaśniły jednak, że tym razem nie chodzi o zakaz podawania popularnego drinka (wódka plus soki pomarańczowy i żurawinowy) w nowojorskich klubach nocnych, ale o moralność publiczną. Bo „sex on the beach” tym razem należało rozumieć dosłownie. Jako seks na plaży.
Do zdarzenia o takim właśnie charakterze doszło niespełna rok temu na Brantendon Beach na Florydzie, gdzie niejaka Elisa Alvarez i jej partner, Jose Caballero, nie bacząc na obecność młodzieży, seniorów i drobnych dzieci robiących babki z piasku, dali się ponieść fali. Nie morskiej wszakże – co w tych okolicznościach byłoby bardziej oczywiste – ale fali namiętności.
Bezwstydna para wzbudziła z kolei w licznych świadkach tego zdarzenia tak wielką falę oburzenia, że sprawa wylądowała w sądzie, co jednak – samo w sobie – nie musiało skończyć się skandalem na pół Ameryki. Problem w tym, że dwoje kochanków broniło swojego prawa do wolnej miłości także w obliczu prokuratora, wyraźnie nie rozumiejąc, że określenie „wolna” nie oznacza „ uprawiana na wolnym powietrzu”. Państwo Jose i Eliza odrzucili więc propozycję ugody, wobec czego prokurator postanowił urządzić im „pokazówkę”, co też uczynił.
W rezultacie ława przysięgłych, skonfrontowana z dowodami nie do podważenia (nagranie wideo) i zgodnymi zeznaniami kilkunastu świadków zdarzenia, w kwadrans orzekła, że plażowi kochankowie dopuścili się „lewd and lascivious behaviour” (zachowania lubieżnego i prowokacyjnego), które to czyny zagrożone są karą pozbawienia wolności do lat piętnastu. Tak jest – piętnastu!
A że Jose był już wcześniej skazany za narkotyki, będzie odpowiadał jako recydywista, czyli pójdzie siedzieć. Na jak długo, trudno powiedzieć, bo w amerykańskim systemie sprawiedliwości postanowienie o wysokości kary podejmuje zawodowy sędzia, zwykle w jakiś czas po wydaniu wyroku przez ławę przysięgłych, i jak dotąd decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła.
W przypadku panny Elisy prawdopodobnie skończy się na „zawiasach” i wpisaniu jej na listę „przestępców seksualnych”, co samo w sobie bardzo utrudni jej życie (jest to bowiem lista dostępna w Internecie, więc zaglądają tam potencjalni pracodawcy, urzędnicy bankowi a nawet zarządy wspólnot mieszkaniowych, sprawdzające kandydatów na lokatorów).
Na tę samą listę trafi też – oczywiście – Jose. Nic więc dziwnego, że po wyroku para była w ciężkim szoku.
Cóż, rzeczywiście podobne procesy nawet w Stanach należą do rzadkości, więc Jose z Elisą mieli wyjątkowego pecha że to właśnie ich dopadły tryby wymiaru sprawiedliwości, choć z drugiej strony do rozprawy doszło na ich własne życzenie.
Bo niedostatek manier plażowych to jedno, ale lekceważenie prokuratora świadczy o braku instynktu samozachowawczego i zdrowego rozsądku. O tym, co może tutaj zawzięty oskarżyciel publiczny, przekonał się nawet Bill Clinton, kiedy ujawniona została jego „intymna relacja” ze stażystką Monicą Lewinsky. Nie pomógł ani urząd, ani pieniądze, a sex-afera w Białym Domu o mało nie skończyła się pozbawieniem Clintona urzędu.
Para miała jeszcze i tego pecha, że jej wykroczenie miało charakter„obraźliwy dla moralności publicznej”. Tymczasem, pomimo rewolucji seksualnej i niemal pełnej tolerancji wobec różnych orientacji i upodobań seksualnych, purytańska tradycja ciągle daje tu znać o sobie. Często – jak teraz na Florydzie – w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
Niejedna piękna kariera wywróciła się w Stanach na niewierności małżeńskiej, bądź tylko upodobaniu do towarzystwa dam do towarzystwa. Podobne rzeczy nie uchodzą tu płazem nie tylko rodzimym oficjelom, ale nawet zagranicznym politykom, czego dowodzi afera z udziałem niedoszłego prezydenta Francji, Dominique’a Strauss-Kahna. W Paryżu nagabywanie pokojówki pewnie uszłoby mu na sucho, a może nawet przysporzyło zwolenników. W Stanach postawiono mu zarzuty prokuratorskie, a jego czyn spotkał się z ostrą reakcją opinii publicznej.
Tak czy inaczej – w Ameryce niewierność czy podejrzenie o „rozwiązłość” stawia pod znakiem zapytania wiarygodność i lojalność jednostki, tak w przypadku osoby publicznej, jak i zwykłego Smitha z Alabamy.
Nieufność wobec wszystkiego, co wiąże się z seksem, jest zresztą w Stanach anegdotyczna, a niektóre ciągle obowiązujące tu przepisy prawa – kuriozalne. W myśl tychże, proces Jose i Elisy nie byłby – na przykład – możliwy na Alasce, i to z dwóch istotnych powodów. Po pierwsze, prawo tego stanu zakazuje miłości w plenerze, ale zakazem objęte są wyłącznie ulice, nie ma natomiast ani słowa o plażach (może dlatego, że na Alasce o nie raczej trudno). Po drugie zaś, aby stanąć przed obliczem sędziego za uprawianie seksu wprost na jezdni ,trzeba by być… łosiem.
Z seksem, a nawet z myśleniem o nim na ulicach trzeba też uważać w Arkasnas, bo tam za flirtowanie w terenie zabudowanym można trafić do paki na cały miesiąc nawet nie będąc łosiem (fakt, żeby dać się zamknąć za coś takiego, trzeba raczej być jeleniem).
Ba, ale w takim, na przykład, New Jersey flirtowanie jest zakazane nie tylko na ulicy, ale w ogóle. Na szczęście tylko w miasteczku Haddon Township. Niemniej jednak, na wszelki wypadek Jersey Boys jeżdżą na podryw na Broadway.
W Kolorado kodeksy nic nie mówią o ulicach, ale za to za przyzwalanie na seks pozamałżeński pod własnym dachem można stracić prawo do swojego domu. W Waszyngtonie zaś grozi konfiskata samochodu, którym podrzuciliśmy do pracy bezpruderyjną niewiastę. Lub równie bezpruderyjnego dżentelmena. Bo ułatwianie uprawiania nierządu to przestępstwo.
O Florydzie już była mowa. Za „lewd or lascivious behaviour” można tu trafić za kraty na półtorej dekady. Z kolei w Kansas pod paragrafy podpada nie jakiś tam „behawior”, ale dopiero „ sodomia”. Tyle, że jej definicja jest na tyle pojemna, że obejmuje – na przykład – seks oralny. Z „innymi czynnościami” trzeba też bardzo uważać w Pennsylvanii, gdzie obok oralnego zakazany jest także seks analny.
Jeszcze gorzej jest w Indianie i w Południowej Dakocie. Tam wystarczy publicznie zgrzeszyć myślą (demonstrując pobudzenie), i już zagraża człowiekowi prokurator.
Mężczyźni mają gorzej także w Michigan, gdzie za próbę uwiedzenia panny (kobiety niezamężnej) grozi pięć lat.
Ale już w Mississippi panuje znacznie większe równouprawnienie, ponieważ na pół roku mogą wylądować w więzieniu za zdradę zarówno panie, jak i panowie. A także kawalerowie i panny, z tym, że to już za seks przedmałżeński. Od kary za oba te przestępstwa można się jednak wymigać grzywną w wysokości 500 dolarów. Od „grzesznika”.
Pary żyjące bez ślubu nie mogą – niestety – liczyć na podobną wyrozumiałość w Zachodniej Wirginii. Tam za seks pozamałżeński, zwłaszcza uprawiany w warunkach recydywy, grozi rok za kratami. Bez „prawa wykupu”.
Jeszcze ciężej karane jest podobne przestępstwo w Południowej Karolinie, gdzie za sypianie bez ślubu grozi… dożywocie! I to dla obojga „przestępców”. Bo mężczyzna, który skłania kobietę do współżycia obiecując małżeństwo, a zostanie oskarżony o niedotrzymanie słowa, musi się z nią ożenić. Bo jak nie, to czeka go odsiadka. Możliwe jednak, że w tej drugiej opcji wyrok jest krótszy.
Zdrada jest nielegalna także w Nowym Jorku i w Północnej Karolinie, ale w tej ostatniej zdradzający mają gorzej, bo nielegalne jest też udawanie małżeństwa przy meldowaniu się w hotelu. Ale jaki wymiar kary przewidziany za te przestępstwa, nie wiadomo. Trzeba więc liczyć na to, że w razie czego naszą sprawą zajmie się jakiś rozsądny i „ludzki” prokurator. Bo inaczej jak nic trafimy za kraty.
Tak więc, w Ameryce z „innych czynności seksualnych” , które ciągle można jeszcze uprawiać publicznie pozostaje tylko „sex-on-the-beach” (byle nie na Florydzie). No i p…..nie o polityce.