Polska robi się coraz bardziej podobna do Ameryki. Gonimy Stany zarówno pod względem obwodu w pasie (błyskawicznie) jak i długości autostrad (trochę wolniej), ale najszybciej zbliżamy się chyba do Wielkiego Brata pod względem …donosicielstwa. Znaczy – sorry – „sygnalizatorstwa”, czyli publicznego demaskowania nieprawości elit, władzy, wielkiego biznesu i wielkich korporacji. Mówiąc inaczej – tropienia (i ujawniania) wszelkich „afer na górze”.
REKLAMA
Od roku Polska ma nawet własną Aferę Watergate, która w ostatni czwartek zaistniała w międzynarodowym obiegu medialnym jako Afera… Waitergate. To „waiter”, to ze względu na operatorów studia nielegalnych nagrań w knajpie „Sowa i przyjaciele”. Zakładała je bowiem para operatywnych kelnerów.
Od kilku dni mamy też „swojego” Edwarda Snowdena. Też – skądinąd - na „S”, bo lokalny demaskator, który ujawnił treść akt ze śledztwa w sprawie afery podsłuchowej, nazywa się Zbigniew Stonoga.
W ten sposób zyskaliśmy pierwszego polskiego whistleblowera z prawdziwego zdarzenia, choć pomniejszych „sygnalistów” zawsze był nad Wisłą dostatek. Całkiem podobnie jak w Ameryce, gdzie instytucja „donosu obywatelskiego” została ujęta w ramy prawa już w epoce Wojny o Niepodległość.
Donosicielstwo w Stanach to – choćby ze względu na wielowiekową już tradycję – niemal instytucja. Mało tego – „sygnalizatorzy”, a więc osoby które wyciągają na światło dzienne przeróżne nieprawidłowości godzące w interes publiczny, w tej chwili cieszą się ochroną prawną i społecznym szacunkiem. Choć – trzeba przyznać – dopiero od niedawna.
Wcześniej także i za oceanem „kapiszon” nie miał lekko. Pomijając już konsekwencje towarzyskie, zdemaskowany informator zwykle natychmiast tracił i reputację, i miejsce pracy. To się jednak zmieniło, przynajmniej w kwestii zatrudnienia, bo teraz prawo chroni osobę ujawniającą brzydkie sekrety władzy czy biznesu. Wyjątek od tej reguły stanowi jedynie bezpieczeństwo państwa i jednostek. Za ujawnianie tego typu wrażliwych danych grożą poważne wyroki, o czym osobiście przekonał się najsłynniejszy zamerykańskich „sygnalistów” naszych czasów – Edward Snowden.
Wcześniej także i za oceanem „kapiszon” nie miał lekko. Pomijając już konsekwencje towarzyskie, zdemaskowany informator zwykle natychmiast tracił i reputację, i miejsce pracy. To się jednak zmieniło, przynajmniej w kwestii zatrudnienia, bo teraz prawo chroni osobę ujawniającą brzydkie sekrety władzy czy biznesu. Wyjątek od tej reguły stanowi jedynie bezpieczeństwo państwa i jednostek. Za ujawnianie tego typu wrażliwych danych grożą poważne wyroki, o czym osobiście przekonał się najsłynniejszy zamerykańskich „sygnalistów” naszych czasów – Edward Snowden.
Natomiast sama instytucja „dmącego w gwizdek” (bo tak dosłownie tłumaczy się określenie whistleblower) zdecydowanie zyskała na uznaniu i znaczeniu. A stało się tak za sprawą jednego człowieka – Ralpha Nadera, który nie bez dobrego powodu uchodzi za pierwszego oficjalnego „sygnalistę” współczesnej Ameryki.
To właśnie on , w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, ujawnił opinii publicznej prawdę, która w tamtych czasach nie mieściła się głowie przeciętnemu Johnowi Smithowi. Że – mianowicie – władza i biznes służą przede wszystkim sobie.
Smith bowiem… ufał swoim elitom władzy i biznesu. I naprawdę wierzył, że to, co dobre dla wielkich koncernów (w przypadku Nadera – samochodowych), jest też dobre dla Ameryki w ogóle. W tym również dla statystycznego amerykańskiego Kowalskiego.
Nader był w swoim bezpardonowym donosicielstwie jednym z największych gorszycieli prostego amerykańskiego ludu, który przez takich jak on utracił wiarę w to, że władza i biznes kierują się dobrem wspólnym bardziej, niż zwyczajną chęcią zysku. Ta utrata cnoty naiwności w ostatecznym rachunku jednak się obywatelom opłaciła. Bo strach przed publiczną kompromitacją (a też idącymi za nią miliardowymi odszkodowaniami oraz – co jeszcze gorsze – utratą zaufania klientów lub wyborców) okazał się zbawienny zarówno dla jakości amerykańskiej polityki, jak i biznesu. Choć – oczywiście – pokusa ciągle jest ogromna…
Już po Naderze „wszyscy ludzie prezydenta” urządzili przecież Ameryce Watergate. Co chwila wybuchają zresztą w Stanach kolejne afery „na szczytach”. To takie właśnie pozaprawne działania władzy stworzyły przecież Bradleya Manninga i Edwarda Snowdena…
Już po Naderze „wszyscy ludzie prezydenta” urządzili przecież Ameryce Watergate. Co chwila wybuchają zresztą w Stanach kolejne afery „na szczytach”. To takie właśnie pozaprawne działania władzy stworzyły przecież Bradleya Manninga i Edwarda Snowdena…
Dlatego autor obywatelskiego donosu – whistleblower – to arystokracja donosicielstwa, które – choć pewnie trudno w to uwierzyć – jest w Ameryce bodaj większe, niż kiedykolwiek było w Polsce. Taka tradycja, wynikająca z wysokiej konkurencyjności.
Dość powiedzieć, że nawet ściąganie na sprawdzianie jest tu piętnowane jako nieuczciwość i zagrożone donosem, skutkującym zawieszeniem w prawach ucznia albo wylaniem ze szkoły.
To nie przez brak życzliwości, ale ze względu na reguły rywalizacji, która powinna być fair. Że zaś władza i wielki biznes często grają nieczysto, instytucja whistleblowera tylko zyskuje na znaczeniu. Także – okazuje się – nad Wisłą. I właśnie o tym doniosła Ameryce i światu w miniony czwartek gazeta „The Washington Post”, poświęcając całkiem spory artykuł okolicznościom, nowym faktom oraz konsekwencjom ostatnich wydarzeń dotyczących tak zwanej „afery podsłuchowej”.
To nie przez brak życzliwości, ale ze względu na reguły rywalizacji, która powinna być fair. Że zaś władza i wielki biznes często grają nieczysto, instytucja whistleblowera tylko zyskuje na znaczeniu. Także – okazuje się – nad Wisłą. I właśnie o tym doniosła Ameryce i światu w miniony czwartek gazeta „The Washington Post”, poświęcając całkiem spory artykuł okolicznościom, nowym faktom oraz konsekwencjom ostatnich wydarzeń dotyczących tak zwanej „afery podsłuchowej”.
Tekst ukazał się pod nagłówkiem „Seks, kłamstwa i nagrania audio”, który to tytuł stanowi oczywistą parafrazę „Seksu, kłamstw i kaset wideo”. Choć jeszcze bardziej a propos byliby tu chyba „Wszyscy ludzie opozycji”…
(Inna sprawa, że i w Watergate i – prawdopodobnie – w Waitergate niebagatelną rolę odegrały rozgrywki polityczne na szczytach aktualnej władzy).
Dziennikarze TWP nie tylko dali polskiej aferze światową nazwę, ale też szczegółowo objaśnili czytelnikom sytuację w Polsce po publikacji materiałów ze śledztwa, kładąc nacisk na konsekwencje upublicznienia akt zarówno dla nadwiślańskiej polityki wewnętrznej, jak też dla sytuacji międzynarodowej. W tym także dla stosunków dyplomatycznych Polski i USA.
Przejmujący dźwięk gwizdka, w który zadął obrażony na Platformę biznesmen, dotarł bowiem także do uszu amerykańskiej dyplomacji. The Washington Post skupiła się zresztą głównie na wypowiedziach byłego ministra spraw zagranicznych – Radosława Sikorskiego, ponieważ dotyczyły one właśnie relacji polsko-amerykańskich (w kontekście wydarzeń na Ukrainie). Dosłownie zacytowano opinię ministra, że sojusz z USA to „bullshit”, a popieranie amerykańskich interesów w Europie nie służy polskiej racji stanu. Było też o robieniu Amerykanom „laski”, choć Radosław Sikorski zarzekał się po fakcie, że to nieporozumienie językowe. Miał powiedzieć „łaski”, ale Amerykanie – wiadomo – nie znają języków obcych…
Mniejsza jednak o niuanse lingwistyczne, bo tak czy inaczej dziennikarze z The Washington Post mimo wszystko zrozumieli, że minister Sikorski nie wyrażał się najlepiej o transatlantyckim sojuszu Waszyngton-Warszawa, a czy dyskredytując relacje Polski i Stanów rzeczywiście użył porównania do seksu oralnego, czy też jednak nie użył, to już jakby mniej istotne.
Mniejsza jednak o niuanse lingwistyczne, bo tak czy inaczej dziennikarze z The Washington Post mimo wszystko zrozumieli, że minister Sikorski nie wyrażał się najlepiej o transatlantyckim sojuszu Waszyngton-Warszawa, a czy dyskredytując relacje Polski i Stanów rzeczywiście użył porównania do seksu oralnego, czy też jednak nie użył, to już jakby mniej istotne.
W tekście padło też wiele mocnych słów na temat polityków przy ośmiorniczkach i winie (w cenie – co specjalnie podkreśliła redakcja – średniej polskiej płacy miesięcznej) w niewybrednych słowach komentujących poczynania opozycji i kolegów w rządzie, przede wszystkim załatwiając jednak prywatne interesiki i biznesy. Dziennikarze zwrócili też uwagę, że nie tyle treść tych rozmów, co ich forma wzbudziła w Polakach tak wielkie oburzenie, że w rok później dali temu wyraz w wyborach prezydenckich.
Gazeta szczególnie podkreślała wywołane przez aferę, głębokie rozczarowanie Polaków do rządzącej nimi „klasy politycznej”, która swobodnie konwersując w „Sowie” dobitnie dowiodła, że klasy, to w zasadzie nie ma żadnej. Zdaniem amerykańskich dziennikarzy największy problem wizerunkowy dotknął zaś – po publikacji nagrań – właśnie Radosława Sikorskiego. (Inna sprawa, że ten krytycyzm być może bierze się stąd, że akurat minister Sikorski szczególnie naraził się w swojej rozmowie Ameryce).
Tak czy inaczej, po publikacji w TWP świat dowiedział się , że Polska ma swoją pierwszą po transformacji aferę na miarę Watergate na najwyższych szczeblach władzy, i że ma też pierwszego whistleblowera z prawdziwego zdarzenia. Choć zwykłych donosicieli nigdy przecież nie brakowało ani nad Wisłą, ani po drugiej stronie oceanu.
