Nowy etap obyczajowej rewolucji, czyli o tęczowej Ameryce
Jak wszystkim wiadomo, miniony tydzień i w Polsce i w Ameryce upłynął pod znakiem liberalizmu. Tego obyczajowego. Nad Wisłą w trzy dekady po narodzinach pierwszego „dziecka z próbówki”, uchwalono wreszcie prawo dotyczące „in vitro”. W Stanach natomiast nareszcie, też po latach zaciętych sporów i wojen podjazdowych, zalegalizowano małżeństwa między przedstawicielami tej samej płci.
To – oczywiście – różne sprawy. Jedno, co je łączy, to niekończąca się debata, która w obu przypadkach głęboko podzieliła obydwa społeczeństwa. Ta sama jest też natura owych sporów. W oczywisty sposób światopoglądowa.
W Stanach sytuacja w tej kwestii mocno przypomina sytuację w Polsce. Po obu stronach oceanu wszelkim odstępstwom od tradycyjnej definicji małżeństwa i rodziny oraz ingerencji w kwestie płodności twardo sprzeciwia się – powołując się na przekonania religijne – mniej więcej 30 procent społeczeństwa. Dominująca większość obywateli i nad Wisłą i nad Potomakiem deklaruje się, jako wierząca. Z drugiej zaś strony, konstytucje obu krajów gwarantują neutralność światopoglądową państwa, co jednak do tej pory nie stanowiło przeszkody w skutecznym blokowaniu ustaw „ światopoglądowych”, ani w Stanach, ani w Polsce.
Co się zatem zmieniło, że przegłosowanie prawa o in vitro i ślubach homoseksualnych okazało się jednak możliwe?
Co do Polski – sprawa wymaga zapewne głębszych badan socjologicznych. Zdecydowanie więcej wiadomo na temat liberalizacji postaw społecznych w Ameryce. Ta zaś liberalizacja jest oczywistą oczywistością. Bez niej nie byłoby żadnej „gejowskiej” ustawy.
Decyzja o legalizacji małżeństw jednopłciowych też rodziła się zresztą w Stanach w bólach i bynajmniej nie zyskała tak powszechnej aprobaty, jakby wynikało z migawek w dziennikach. Niektóre stany już zapowiedziały w tej sprawie akt obywatelskiego nieposłuszeństwa. Jak Polska Ścianę Wschodnią, Ameryka ma bowiem swój Bible Belt (Pas Biblijny) – region obejmujący południe kraju, który jest tradycyjnym matecznikiem amerykańskich konserwatystów. Jak u nas rozbiorów, tak w Stanach ów podział sięga jeszcze Wojny Secesyjnej i nic nie wskazuje, aby Południe zamierzało połączyć się w radości z nowej ustawy z resztą kraju.
Niemniej jednak, w zbiorowej świadomości Amerykanów zaszły zmiany w kierunku liberalizacji obyczajowej, i to na tyle głębokie i rozległe, żeby małżeństwa homoseksualne stały się wreszcie prawem obowiązującym w całych Stanach Zjednoczonych.
Ta ewolucja poglądów zajęła jednak Ameryce równo pół wieku. Jeszcze w połowie minionego (dwudziestego) stulecia nie tylko nie było mowy o oficjalnych związkach gejowskich, ale i samo praktykowanie homoseksualizmu było traktowane jak przestępstwo kryminalne.
Ze ścigania homoseksualistów jako pierwszy zrezygnował – w 1962 roku – stan Illinois (ze stolicą w Chicago), ale dekryminalizacja nie oznaczała jeszcze akceptacji, więc o „wychodzeniu z szafy” w ogóle nie było w tamtych czasach mowy.
Do walki o prawa mniejszości liberalna Ameryka oficjalnie stanęła dopiero w roku 1969, po dramatycznej, trzydniowej bitwie z policją w nowojorskiej dzielnicy „kochających inaczej” – Greenwich Village na Manhattanie, gdzie doszło do rozruchów po nalocie stróżów prawa na tamtejszy klub nocny Stonewall Inn.
Aż piętnaście lat zajęło licznie powstałym po tamtych wydarzeniach organizacjom progejowskim ustanowienie pierwszego w dziejach USA prawnego zakazu dyskryminacji na tle orientacji seksualnej. Uchwalił go – w 1982 roku – stan Wisconsin.
Ale potyczki środowisk homoseksualnych z amerykańską legislaturą nie zawsze kończyły się sukcesem. Tak było – na przykład – z Ustawą o Ochronie Małżeństwa, podpisaną w 1997 roku. Na jej mocy poszczególnym stanom wolno było – do minionego tygodnia – odmawiać gejom nie tylko prawa do zawierania oficjalnych małżeństw, ale także nie uznawać ślubów legalnie zawartych w innych stanach.
W Ameryce bowiem (to tak dla przypomnienia) poszczególne stany mają znaczną autonomię prawną, więc tylko część z nich zalegalizowała dotąd śluby jednopłciowe. Stało się tak po precedensie, jakim była uchwała Sądu Najwyższego stanu Massachusetts, który w 2004 roku orzekł, iż konstytucyjna zasada równości w traktowaniu obywateli zabrania odmowy gejom i lesbijkom prawa do zawierania legalnych małżeństw.
Do ostatniego tygodnia opinię prawników z Bostonu podzielili przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości z jeszcze 35 innych stanów oraz Dystryktu Columbii (terytorium, na którym mieści się stolica USA – Waszyngton), głównie tych „postępowych”, leżących na amerykańskiej Północy.
Tym razem obywatele okazali się bardziej tolerancyjni, niż legislatura, bo według badań opinii publicznej akceptację dla oficjalnych małżeństw osób homoseksualnych wyraża tej chwili aż dwie trzecie ogółu Amerykanów.
Owa zmiana poglądów nastąpiła błyskawicznie. Jeszcze w roku 2004 proporcje były odwrotne. „Za” była zaledwie jedna trzecia społeczeństwa. „przeciw” – drugie tyle, czyli niemal 70 procent.
W podobnym, ekspresowym tempie zmieniła się też zbiorowa opinia Amerykanów na temat innych kwestii z pozoru społecznych, ale w gruncie rzeczy podlegających ocenie z pozycji światopoglądowych.
Jeszcze ćwierć wieku temu mniej niż połowa amerykańskiego społeczeństwa akceptowała związki międzyrasowe, konkubinat, samotne macierzyństwo czy prawo do aborcji, zwłaszcza ze względów pozamedycznych. Dziś za ograniczeniem tego ostatniego (bo już nie za całkowitym zakazem) jest zaledwie 20 procent Amerykanów. O dziesięć procent mniej, niż zdeklarowanych religijnych fundamentalistów!
Natomiast dyskusji na temat wolnych związków czy nieślubnych dzieci, które to zjawiska są już w Stanach normą, nie próbują już nawet najbardziej nieprzejednani integryści. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle (dla dzieci chyba niekoniecznie najlepiej), ale tak właśnie jest, a z faktami trudno dyskutować .
Skąd te zmiany? Badania socjologiczne wiążą owo poluzowanie rygoryzmu moralnego z wyraźnym i postępującym spadkiem przysłowiowej w świecie amerykańskiej religijności!
Na początku tego miesiąca opublikowany został w Stanach szokujący raport Pew Research Center, dotyczący Religii i Życia Publicznego (Religion & Public Life). Szokujący po głównie dlatego, że wynika z niego, iż pierwszy raz w dziejach USA protestanci stracili w Ameryce religijną dominację. W tej chwili stanowią oni zaledwie 48 procent praktykujących.
Spada też liczba katolików. Od ostatniego badania pięć lat temu, ich populacja zmniejszyła się o 3,1 procenta. Wśród katolików dochodzi też w tej chwili do najczęstszych aktów oficjalnej lub nieoficjalnej apostazji. Aż 41 procent Amerykanów wychowanych w katolickich rodzinach deklaruje odejście od wiary przodków i „obojętność religijną”. W ostatnim pięcioleciu liczba chrześcijan w ogóle zmniejszyła się Stanach o pięć milionów.
Kolejnym zdumiewającym odkryciem raportu okazała się zaś okoliczność, że ponad jedna trzecia młodych Amerykanów, choć wciąż deklarują się jako wierzący nie identyfikuje się z żadnym konkretnym wyznaniem.
Wśród tak zwanych millenialsów odsetek obojętnych religijnie jest najwyższy wśród wszystkich pokoleń Amerykanów i wynosi 35 procent.
Bezwyznaniowcy stanowią już 20 procent amerykańskiego społeczeństwa, czyli o pięć więcej, niż jeszcze 5 lat temu. Większość z nich wierzy w Boga, ale nie utożsamia się z konkretną religią czy kościołem. Do tych ludzi nie przemawia więc żadne „oficjalne nauczanie”, ani „stanowisko Episkopatu”, tym bardziej, że oficjalne instytucje religijne zawsze traktowane w Ameryce były ze sporą dozą nieufności.
Sytuacja jest więc w Stanach taka, że co piąty, a możne już nawet co czwarty wierzący obywatel USA układa swoje sprawy ze Stwórcą na własnych zasadach, co zapewne przyczynia się do większej niż gdzie indziej tolerancji wobec bliźnich, a więc także do rosnącej akceptacji dla małżeństw gejowskich. Tym bardziej, że protestancka tradycja (z wyjątkiem odłamów integrystycznych) sugeruje wiernym, by raczej unikali roli strażników cudzego sumienia.
Wolność obejmuje tu także wolność popełniania grzechu, o ile –oczywiście – grzesznik nie naruszy przy tym granic wolności innego człowieka. Tego jednak pilnuje tu skrupulatnie prawo stanowione.
Że zaś „heteryków” nikt nie zmusza do poślubiania gejów, wymiar sprawiedliwości nie znajduje żadnych powodów do ingerencji.
Kolejną kontrowersyjną regulacją prawną zahaczającą o kwestie obyczajowe będzie – zdaje się – ustawa o wychowywaniu dzieci przez pary jednopłciowe. Już w tej chwili pod opieką rodziców tej samej płci pozostaje jakieś ćwierć miliona dzieciaków.
Wszystkie przeprowadzone do tej pory badania naukowe dowiodły, że takie dzieci nie rozwijają się gorzej, niż te z rodzin tradycyjnych. W niektórych przypadkach jednopłciowi rodzice wygrywają nawet poziomem zaangażowania i poświęcenia (także finansowego) wobec potomstwa z tymi „tradycyjnymi”. Że zaś Amerykanie, także ci wierzący, często nie wierzą wprawdzie w ewolucję, ale zwykle wierzą w edukację (uwierzyli przecież nawet w doktora Spocka), sprawa „adopcji gejowskich” jest dość powszechnie akceptowana w społeczeństwie. Więc stosowna uchwała jest tylko kwestią (pewnie niedługiego) czasu.
Co nie znaczy, że amerykańscy konserwatyści poddadzą się bez walki.