Jeszcze w piętek rano wszystko stało pod wielkim znakiem zapytania. Tylko w Sieci trwała nerwowa wymiana plotek rozpisanych na maile, powiadomienia i tweety. Pierwsze konkrety pojawiły się w piątkowe południe, na stronie Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej, jednej z najbardziej zasłużonych i rozpoznawalnych instytucji polonijnych w Ameryce. Komunikat potwierdzał nadzieje Greenpointu, dzielnicy Brooklynu, która ostatnio zyskała światową rozpoznawalność dzięki serialowi „Dziewczyny”, na osobiste spotkanie prezydenta Dudy z Polonią.
Bo pomimo, że przy Java Street zamieszkała ostatnio Hannan Horvat, to właśnie w tych okolicach ciągle koncentruje się życie instytucjonalne, kulturalne, handlowe i duchowe nowojorskiej Polonii. A przynajmniej tej części Polonii, dla której Andrzej Duda, w minionym tygodniu składający swoją pierwszą wizytę w USA, jest „ naszym” prezydentem. Andrzej Duda, który przybył za ocean na 70. Sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ, w Nowym Jorku wygrał wybory z czterokrotną przewagą wobec konkurencyjnego kandydata. Polonusi z satysfakcją powitali więc informację, że zgodził się nacieszyć swoim widokiem oczy polonijnego elektoratu.
Greenpoint, to wciąż siedziba wielu ważnych polonijnych instytucji, więc organizacja kolejnych punktów wizyty nie stanowiła problemu. I tak, w niedzielę od południa, prezydent Duda wśród wiwatującego tłumu krakowianek i górali oraz falujących na lekkim wietrze flag narodowych odwiedzał – w kolejności chronologicznej i aksjologicznej (wedle ważności) – kościół parafialny pod wezwaniem Św. Stanisław Kostki, gdzie uczestniczył w niedzielnej mszy, McGorlick Park, gdzie wygłosił krótkie przemówienie do greenpoinckiej Polonii, a na koniec historyczną siedzibę Unii Kredytowej przy Greenpoint Avenue oraz – przeniesiony niedawno w sąsiedztwo Unii – Instytut Piłsudskiego, jedną z najbardziej zasłużonych tutejszych instytucji historyczno-kulturalnych.
Gdyby –idąc śladem mediów „ zbliżonych” do Andrzeja Dudy - dopatrywać się w programie prezydenckiej wizyty jakichś ukrytych znaczeń, można by uznać, że odzwierciedlał on priorytety tej prezydentury. Najpierw Bóg ( kościół), potem „SKOK” ( Unia Kredytowa to instytucja finansowa zorganizowana na zasadach spółdzielczych, wspierająca tutejsze projekty biznesowe, inicjatywy kulturalne , media i edukację), a na końcu „ polityka historyczna” ( Instytut). Po drodze, podczas spotkania z wyborcami pod kolumnadą w parku McGorlick, znalazło się jeszcze miejsce dla Honoru i Ojczyzny – prezydent mówił bowiem o dumie z kraju pochodzenia i przywiązaniu do narodowej tradycji oraz o heroicznych momentach polskiej historii, przy okazji przekazując Polonii flagę, która zawiśnie obok „muralu powstańczego” na budynku klubu „Warsaw”.
Prezydent mówił też o swojej nadziei na potrzymanie kontaktu z Polonią i o powołaniu w tym celu osobnego urzędu. Wspomniał także – i chyba ten fragment jego wystąpienia wzbudził w uczestnikach spotkania najwięcej entuzjazmu – o bliskiej już chwili zniesienia wiz do USA, co stanowi jeden z najważniejszych aktualnie postulatów amerykańskiej Polonii. Te wizy, jeśli to się nie zmieni w najbliższym czasie, oznaczają bowiem zagładę „polskiego” Greenpointu. Ona już się zresztą dokonuje, wraz z wyprowadzką coraz większej liczby Polonusów na przedmieścia. Wizy, to zamykanie się lokalnych biznesów, pustki w kasie Unii oraz kurczenie się językowego i kulturowego zaplecza dla polonijnych organizacji i instytucji. To także wyrok na polonijne media. Nic więc dziwnego, że Polonia żyje tymi wizami znacznie bardziej, niż Rodacy w Polsce, którym może trudniej przez to wybrać się na zwiedzanie Nowego Jorku, ale tak poza tym to – przy otwartych granicach Unii – jest to dla nich sprawa drugorzędnego znaczenia.
Kiedy więc prezydent obiecał , że już wkrótce problem zostanie załatwiony, te jego słowa powitano z niekłamanym zadowoleniem. Już wcześniej mówiło się o planowanym spotkaniu Andrzeja Dudy z Barackiem Obamą, więc – kto wie – może rzeczywiście te wizy to kwestia najbliższych miesięcy…
W trakcie swojego wystąpienia prezydent nie wspominał natomiast – inaczej niż podczas spotkania z Polonią w Londynie – o „ kraju w ruinie”, może dlatego, że stawiał Polskę za przykład udanej transformacji w przemówieniu w ONZ. Nie zniechęcał też – znów inaczej, niż podczas wizyty w Wielkiej Brytanii – młodych przedstawicieli Polonii do powrotu do kraju. Przeciwnie, mówił, że ich obecność stanowiłaby wielką szansę rozwojową dla Polski.
Czyli polonia brytyjska nie, ale amerykańska - jak najbardziej. I słusznie. Nie bez racji Andrzej Duda cieszy się w kraju opinią dobrego stratega. Masowa repatriacja amerykańskiej Polonii to byłaby dla prezydenta szansa na łatwe zwycięstwo w kolejnych wyborach. Chyba nigdzie indziej na świecie polscy konserwatyści nie mają aż tak bezkrytycznego i oddanego elektoratu.
Inna sprawa, że entuzjazm zebranych osłabł nieco, kiedy prezydent przedstawił strategię na obiecywane zniesienie wiz. W dalszej części swojej mowy do Polonii Andrzej Duda zlecił bowiem wykonanie tego zadania… Polonusom. Pouczył zebranych, że powinni zwiększyć swoją aktywność w dyscyplinowaniu amerykańskich polityków. Pisać maile, składać petycje, mobilizować opinię publiczną…
Jasne, że powinni. Problem w tym, że robią to od lat. Walczył o to Kongres Polonii. Kampanię pisania listów do kongresmenów zainicjował – wówczas jeszcze jako szef Fundacji Kościuszkowskiej – Alex Storożyński. W tej chwili podobną akcję koordynuje „Nowy Dziennik”. Każde wydanie produkowanych przez NDZ wiadomości na lokalnym kanale telewizyjnym kończy apel „ Drop Visas For Poland”. Problem w tym, że te wszystkie działania od lat pozostają bez echa.
Także wśród Polonusów prezydent Duda zastosował więc swój patent na dotrzymywanie składanych wyborcom obietnic. Podobnie, jak w Polsce 500 złotych na dziecko ma załatwić rząd, tak zniesienie wiz do USA powinna sfinalizować… Polonia.
W tym momencie prezydent udowodnił, że doskonale wie, na czym polega skuteczne rządzenie. Polega ono – każdy absolwent zarządzania chętnie to przyzna – na stawianiu ambitnych celów, a potem - na umiejętnym delegowaniu zadań na odpowiednich wykonawców. I na rozliczaniu z wyników.
Na rządzeniu nowy prezydent zna się więc, jak nikt. I jeszcze jednego nie można odmówić Andrzejowi Dudzie. Prezencji, mianowicie. I naturalnego wdzięku. A to jest to, co – przynajmniej w amerykańskiej polityce – liczy się najbardziej. Oprócz koneksji w Waszyngtonie, oczywiście.
Podsumowując – nie sprawdziły się złośliwe uwagi tutejszych internautów, że prezydent przyjedzie na Greenpoint w poszukiwaniu „Polski w ruinie”, bo w kraju brakuje przykładów. Ani, że odwiedza Nowy Jork, bo chce złożyć papiery na amerykański paszport po tym, jak – w rewanżu za brak poparcia dla polityki imigracyjnej Unii - Niemcy odmówili mu prawa azylu. Prezydent przyjechał bowiem znieść wizy. A że rękami Polonii, to już zupełnie inna kwestia.
Wystąpienia Andrzeja Dudy wysłuchało około dwóch tysięcy, a może nawet trochę więcej Polonusów . Wśród nich liczni przedstawiciele lokalnych instytucji, mediów i biznesów. Niektórzy ze zgromadzonych przyjechali z przyległych stanów (w tym cały autobus z Connecticut). Były flagi, kwiaty, baloniki, stroje ludowe, transparenty, a nawet święte obrazy. No i – oczywiście – nie milknące oklaski i owacje na stojąco .
Serio, na stojąco. I w niczym nie umniejsza tego faktu okoliczność, że na spotkaniu w parku nie było krzeseł.
Prawdą jest także, że Andrzej Duda po posiedzeniu w ONZ biesiadował z Barackiem Obamą i Władimirem Putinem przy jednym stole i wznosił toasty, a wcześniej przemawiał, tuż po Obamie, na forum ONZ. Czy przy szampanie i hamburgerach rozmawiał z Barackiem Obamą o wizach? Tego, niestety, nie wiadomo.
Amerykańskie media potraktowały bowiem wizytę polskiego prezydenta w Stanach i na forum ONZ tak, jak samo forum, a więc zignorowały, zajmując się w trakcie sesji zupełnie innymi sprawami. Nie udało mi się znaleźć na ten temat w amerykańskiej prasie nawet jednej marnej notatki, a w lokalnych kanałach telewizyjnych ani jednej migawki, wspominającej, choćby mimochodem, o spotkaniu Duda-Obama-Putin i jego rezultatach.
Prezydent wygłosił jednak na forum ONZ dwa całkiem przyzwoite przemówienia, a potem rzeczywiście pił szampana przy jednym stole z Putinem i Obamą i zdecydowanie wygrał z nimi przynajmniej jeden pojedynek dyplomatyczny. Ten „ na miny”. Inna sprawa, że to przecież nasza narodowa specjalność.
Za to Greenpoint – semper fidelis – nie zawiódł, i powitał prezydenta stosownie do jego osobistych zalet i godności urzędu.
Tyle, że zależy, jak spojrzeć na statystyki. No bo tak: według wiarygodnych źródeł, w stanie Nowy Jork żyje około miliona Polaków i Amerykanów polskiego pochodzenia. W samym mieście mieszka ich kilkaset tysięcy, nie licząc Polonusów z pobliskiego New Jersey i Connecticut. Tylko na Greenpoincie, i to już po wielkim exodusie rodaków, jaki dokonał się w ostatnich latach z tej dzielnicy, zostało jeszcze około 60 000 Polaków.
Na Andrzeja Dudę głosowało w nowojorskim konsulacie…. 8 tysięcy rodaków. A w McGorlick Park „swojego” prezydenta witało raptem ze dwa, maksymalnie trzy tysiące. Ale za to z niekłamanym entuzjazmem.