Problem syryjskich uchodźców dzieli nie tylko Europejczyków. I nie tylko w Polsce stał się polityczną amunicją w nadchodzących wyborach. Za oceanem posługuje się nią– z szokującym brakiem szacunku dla politycznej poprawności – przede wszystkim Donald Trump. Wczoraj The Donald ogłosił w telewizji – „żadnych uchodźców!”
Trump, ciągle prowadzący w rankingu republikańskich kandydatów do prezydentury, straszy Amerykanów imigrantami odkąd tylko stanął do wyścigu o nominację. Zaczął od Meksykanów, ale w tej chwili koncentruje się przede wszystkim na uciekinierach z Bliskiego Wschodu, którzy ruszyli – jak mówi – na „podbój” Europy. Bo o nic w Ameryce nikt się raczej nie upomni.
Wprawdzie grupa Demokratów zwróciła się ostatnio do Kongresu o przyjęcie – ze względów humanitarnych – większej niż zadeklarowana przez Baracka Obamę liczby syryjskich uchodźców, ale jak na razie waszyngtońska administracja wydała tylko zdawkowe oświadczenie, że nie zamierza zmieniać w najbliższym czasie swojej imigracyjnej polityki.
The Donald tymczasem wzmocnił ostatnio swoją antyimigracyjną retorykę.
Zaczęło się od wystąpienia w stanie New Hampshire gdzie – podczas jednej ze standardowych przedwyborczych debat – doszło do publicznego oskarżenia Baracka Obamy o sprzyjanie islamistom. W Stanach ciągle nieźle mają się wyznawcy teorii, że prezydent jest muzułmaninem. Paliwem napędzającym podobne teorie jest okoliczność, że Obama ma na drugie imię Hussein.
To dlatego – twierdzą niektórzy „wtajemniczeni” – amerykańskie naloty na pozycje ISIS są tak żałośnie nieskuteczne, a USA wspierają finansowo i logistycznie islamistów, zwalczających „reżim” Assada. Z tych samych powodów prezydent miałby być zwolennikiem przyjęcia do Stanów stu tysięcy syryjskich azylantów, jednocześnie odmawiając pomocy prześladowanym przez muzułmańskich fundamentalistów chrześcijanom.
Jeszcze niedawno Donald Trump sponsorował poszukiwanie „prawdziwego” aktu urodzenia Baracka Obamy, więc choć w tej chwili nie odnosi się wprost do teorii o prezydencie – muzułmaninie, nie sprostował oskarżeń, padających z sali w trakcie debaty, w której uczestniczył.
Mało tego – zadeklarował, że jeśli to on będzie następnym przywódcą USA, to dokładnie przyjrzy się ewentualnym imigrantom z Bliskiego Wschodu, przyjmując tylko i wyłącznie azylantów bezpośrednio zagrożonych przez wojnę.
W minioną w niedzielę jeszcze bardziej zaostrzył stanowisko w sprawie syryjskich uchodźców, zapowiadając w programie „This Week” (na kanale ABC), że jeśli wygra, to wszystkich tak zwanych „Syryjczyków”, który przedostaną się do Ameryki, po prostu odeśle z powrotem.
Nawet tych, których wcześniej chciał przyjąć „względów humanitarnych”.
Czemu? A, tak na wszelki wypadek. Bo raz, że przynajmniej połowa z nich nie pochodzi wcale z Syrii. A dwa – mogą być wśród nich wysłannicy Państwa Islamskiego.
Jak Trump wyjaśnił prowadzącemu program dziennikarzowi, do uszytwnienia jego stanowiska na temat uchodźców przyczyniły się doniesienia z Europy. Bo już wiadomo, że ponad trzy czwarte potencjalnych azylantów forsujących europejskie granice to nie są zdesperowane matki z dziećmi u piersi, tylko młodzi, zdrowi faceci. Którzy – dodał jeszcze Trump – wyglądają raczej na bojowników ISIS niż zatroskanych ojców rodzin. „Gdzie są ich żony?” – pytał dramatycznie The Donald. „Gdzie są ich dzieci?”
Potem dodał jeszcze – „Nie wiemy, kim oni są. Nie wiemy, skąd naprawdę przybywają. Moim zdaniem to mogą być wysłannicy ISIS. To może być największy w dziejach Koń Trojański. Mam na myśli – największy spisek od czasów Troi”.
Potem Trump cytował jeszcze dane, z których wynika, że w obozach dla w Turcji i na Bliskim Wschodzie młodzi dorośli mężczyźni stanowią zaledwie 23, 5 procenta uchodźców. To skąd, w takim razie, wzięli się ci wszyscy faceci u wybrzeży Europy?
Po tych publicznych wypowiedziach notowania Donalda znów urosły, i to znacznie. Bo nie tylko obywatele Europy Środkowej niezbyt przychylnym okiem patrzą na imigrantów muzułmańskich.
Amerykanie też tak mają. I – przy zachowaniu wszelkich oczywistych dla imigranckiego kraju proporcji – też są generalnie – raczej przeciw. Po zamachu na World Trade Center (WTC) i Pentagon, konfliktach w Iraku i Afganistanie, wydarzeniach na maratonie w Bostonie i ostatnich doniesieniach z Państwa Islamskiego trudno zresztą, żeby było inaczej. Media piszą już nawet o wzbierającej w Ameryce fali otwartej islamofobii.
A przecież, inaczej niż w Europie, wyznawcy Proroka stanowią w USA mikroskopijną, liczącą znacznie poniżej 3 milionów mniejszość, stanowiącą mniej niż jeden procent populacji.
Niemniej – uzasadnione czy nie – wśród zwykłych amerykańskich Kowalskich narasta przekonanie, że ta konkretne grupa nie akceptuje podstawowych amerykańskich wartości. Że są to ludzie, którzy wprawdzie chcą się osiedlić w Stanach, ale nie zamierzają zostać Amerykanami. Mało tego – otwarcie dążą do zaprowadzenia w Stanach swoich porządków.
W związku z tym owa mniejszość jest postrzegana jako zagrożenie dla amerykańskiego stylu życia.
Rzecz znamienna – choć liczba tak zwanych hate-crimes (zbrodni z nienawiści) przeciwko muzułmanom wzrosła w Stanach po tragedii WTC pięciokrotnie, to w Nowym Jorku niechęć do arabsko-muzułmańskiej społeczności , choć w naturalny sposób nasiliła się po jedenastym września, skokowo wzrosła znacznie później. Doszło do tego w związku z kontrowersyjnym projektem Park 51 Center, określanym potocznie jako Meczet przy Strefie Zero (Ground Zero), gdzie stały zniszczone wieżowce. Ten pomysł do białości rozpalił emocje zwyczajnych mieszkańców miasta.
Poszło o to, że na gruzach WTC, tuż obok miejsca gdzie stały słynne Dwie Wieże, arabski inwestor zaplanował budowę ogromnego „ centrum kultury islamskiej”, którego istotną częścią miał też być wzmiankowany meczet.
Mniejsza o intencje, ale zwykli nowojorczycy potraktowali tę propozycję jak policzek wymierzony w pamięć ofiar i jako próbę uprawiania swoistej „polityki historycznej” zacierającej odpowiedzialność sprawców za tę zbrodnię. A że pomysłowi inwestora ochoczo przyklasnął prezydent Obama oraz ówczesny burmistrz – Michael Bloomberg, ludzie po prostu wyszli protestować na ulice.
Przed dobrych kilka lat trwały obywatelskie blokady placu budowy oraz gromadzące dziesiątki tysięcy ludzi manifestacje. Z drugiej strony trwał zaś atak administracji i mediów na „ksenofobicznych, nietolerancyjnych i rasistowsko nastawionych” nowojorczyków, co przez ostatnie lata maksymalnie zantagonizowało nowojorskich „Arabów” z lokalną „ resztą świata” . Protest wykorzystali aktywiści z tutejszych organizacji antyislamskich (są takie), którzy na wiecach mówili o muzułmańskim zwyczaju budowania meczetów na gruzach podbitych terytoriów wroga. Od Nowego Jorku zaczął się więc w Stanach niewidziany wcześniej ruch sabotowania kolejnych podobnych inicjatyw na terytorium całej Ameryki. Niemal wszędzie tam, gdzie miałby stanąć nowy meczet, pojawiają się teraz pikiety wkurzonych przedstawicieli lokalnych społeczności. W końcu nikt nie lubi czuć się „podbity” we własnym kraju…
Wracając zaś do meczetu przy Ground Zero, to kilka dni temu komitet protestacyjny ogłosił w mediach i prasie ostateczne zwycięstwo. Projekt upadł. W miejscu niesławnego centrum stanie kolejny blok mieszkalny. Ale uprzedzenia pozostały.
Tym bardziej, że opinię publiczną ciągle bulwersują doniesienia na temat jawnego występowania amerykańskich wyznawców islamu przeciwko obyczajom i prawom Ameryki.
Jak – na przykład – idące w tysiące incydenty wypraszania z taksówek przez kierowców-muzułmanów niewidomych pasażerów w towarzystwie psów-przewodników. Bo psy są „nieczyste”. Pól konfliktów jest wiele. Służba zdrowia, szkolnictwo, sądownictwo…W ostatnich dniach przez media w New Jersey przetoczyła się z kolei awantura na temat zamykania szkół publicznych w święta muzułmańskie. Bo przedstawiciele mniejszości sobie tego zażyczyli, a stanowy wydział oświaty o mało się nie zgodził. Ciągle pojawiają się doniesienia o podobnych próbach naginania prawa do reguł obowiązujących wyznawców islamu.
W tej sytuacji aż 16 stanów wprowadziło oficjalny zakaz stosowania „prawa szariatu” , by na przyszłość zabezpieczyć się przed tego typu naciskami. Zwłaszcza po wystąpieniu oficjalnego przedstawiciela muzułmańskiej mniejszości– Hermana Mustafy Carrolla, który nieopatrznie oświadczył publicznie – „Jeśli ktoś jest praktykującym muzułmaninem, to oznacza, że jest ponad prawem konkretnego kraju”
„Niedoczekanie” – odpowiedzieli zwyczajni Amerykanie. I poskładali stosowne wnioski w legislaturach stanowych. Pierwszy taki projekt zrealizowała, w 2010 roku, Oklahoma. Ostatni, dopiero co, uchwaliła Alabama. Wcześniej zrobiło to innych 15 stanów, w tym Floryda, Teksas oraz Waszyngton. Nowego Jorku na razie nie ma na tej liście, bo Demokraci są – generalnie – za tolerancją wobec wszelkich mniejszości.
Ale – jak pokazują ostatnie sondaże – w Ameryce jest coraz mniej tolerancji dla wrogów tolerancji.
Poparcie dla muzułmańskiej społeczności w Stanach spada i spada. Jeszcze w 2010 roku pozytywną opinię na temat tej grupy wyrażało 35 proc. Amerykanów, teraz jedynie 27. Niemal połowa ankietowanych ma zastrzeżenia wobec zatrudniania osób z takim „pochodzeniem” w agencjach rządowych i wszędzie tam, gdzie może to zagrozić bezpieczeństwu kraju. Za otoczeniem muzułmanów arabskiego pochodzenia specjalnym nadzorem służb jest niemal 70 procent elektoratu Partii Republikańskiej .
Skala amerykańskiej islamofobii urosła w ostatnich latach do takich rozmiarów, że – jak wykazało najnowsze, zrobione we wrześniu badanie Reutersa – brak zaufania do społeczności muzułmańskiej deklaruje już 52 procent obywateli USA, najwięcej wśród wszystkich krajów „cywilizowanego Zachodu”.
I to pomimo, że ponad 70 procent uczestników badania jednocześnie przyznało, że nigdy nie poznało osobiście żadnego muzułmanina. Cóż, w naszych czasach Internet i telewizja wystarczy.