W tym roku Święto Miłości odbywa się się na Manhattanie w wyjątkowo chłodnej atmosferze. Zapewne przyczyniło się do tego lodowate przyjęcie Valentine’s Card, wysłanej w tych dniach przez Johna McCaina do Warszawy (ech, te różnice kulturowe). Ale największym winowajcą okazał się tu arktyczny wyż znad Alaski.
Nawet syberyjskie temperatury nie są jednak w stanie zmrozić w mieście walentynkowego nastroju nad Wschodnią Rzeką. Bo Nowy Jork to przecież Miasto Miłości.
Nie bez powodu przecież, symbolem stolicy Wschodniego Wybrzeża jest serduszko. Odkąd zaś logo „I love NY” trafiło na większość pamiątkowych gadżetów, ich użytkownicy deklarują miłość do miasta za każdym razem, gdy wyjmują klucze albo otwierają piwo. W tej sytuacji trudno się dziwić, że w czym, jak w czym, ale w miłości, to Nowy Jork nie ma na świecie większej konkurencji.
Wiele pomogło w tym kino i telewizja. Po „Sleepless in Seatle”, Empire State Building stał się jedną z najbardziej pożądanych scenerii na “zaręczyny marzeń”. No a poza tym po emisji „Seksu w Wielkim Mieście” milionom widzów na całym świecie to właśnie Manhattan na trwałe skojarzył się z miłością. Zwłaszcza od strony praktyki.
Ale choć zasług kinematografii nie sposób przecenić, w promocji miasta w kontekście miłości spory udział miała także sztuka. Taka przez duże S, bo w kampanię reklamującą miasto jako stolicę zakochanych skutecznie włączyło się – równo pół wieku temu – tutejsze Museum of Modern Art.
To właśnie z inicjatywy MoMA na początku lat sześćdziesiątych minionego stulecia miłość trafiła – w dosłownym sensie – na ulice Manahhtanu. Muzeum zamówiło bowiem słynną kartkę „LOVE” , projekt jednego z najbardziej wówczas znanych amerykańskich przedstawicieli pop-artu, Roberta Indiany. W ten sposób Nowy Jork, a w chwilę potem całą Amerykę, zalała fala miłości. „LOVE” Indiany była wtedy wszędzie. Nawet na znaczkach pocztowych. No ale były to czasy wolnej miłości. Beatlesi właśnie przekonywali świat, że „ all we need, is love”.
W dekadę później wielki, ułożony z czterech czerwonych wielkich liter napis „Miłość” trafił – w formie rzeźby – na chodnik na wysokości 55. Ulicy. I stoi tam do dzisiaj.
Na sąsiedztwie instalacji Indiany wyjątkowo skorzystał Times Square.
Od kilku lat w Walentynki na słynnych czerwonych schodach stojących na „Skrzyżowaniu Świata” organizuje się regularne śluby. W tym samym miejscu można też odnowić przysięgę małżeńską albo się zaręczyć, a tłumy przechodniów oglądają to wszystko na równie słynnym, ogromnym ekranie zawieszonym na wieżowcu Times Square One. Od kilku lat w okolicy Valentine’s Day staje też specjalnie zamawiana na tę okoliczność instalacja artystyczna. Naturalnie związana z tematem „miłość”.
W tym roku jest to okrąg wyciętych w metalowej folii, złocistych serc, w których, jak w dziesiątkach luster, odbija się zwielokrotniony wizerunek przechodniów. Serca trafiły na skwer w piątek, więc już teraz pełno pod nimi turystów robiących sobie selfies.
Wokół placu krążą dyskretnie, mieszając się z tłumem, wysłannicy administracji. Ta armia „Kupidynów” z urzędu rozdaje wszystkim walentynkowe prezenty od miasta. Już od kilku lat z okazji Valentine’s Day ratusz zaopatruje chętnych w darmowe „zestawy do kochania”. Plastikowe pudełeczko zawiera dwie prezerwatywy i „tabletkę po”.
W tym roku na ten cel wydanych zostanie około 25 mln.dol. Jakby nie liczyć, wyjdzie taniej, niż 500 na dziecko. No ale w Stanach nie ma kryzysu demograficznego. Jest za to problem HIV i innych chorób „odmiłosnych” oraz wysokie statystyki ciężarnych nastolatek.
Miasto promuje zatem miłość wolną od typowych dla nie niebezpieczeństw, dokładając się jak może i potrafi najlepiej do organizacji Valentine’s Day. Bo przecież prawo do szczęścia obywatele mają tu zapisane w konstytucji.
Tak więc – pomimo arktycznych mrozów – od miłości w tych dniach nie da się w Nowym Jorku uciec, chyba że na Doroczny Bal Wampirów, od lat występujący tutaj w charakterze jednej z licznych „imprez alternatywnych”. Nie da się też wywinąć od obowiązku wysyłania walentynkowych kartek wszystkim bliższym znajomym. Bo – wbrew pozorom – Walentynki to wcale nie jest Święto Zakochanych, ale Miłości. Ta zaś – jak wiadomo – niejedno ma imię. Kocha się także rodzinę, przyjaciół, znajomych psy, koty i kanarki. A nawet sojuszników w Europie. Walentynkę można więc wysłać ulubionemu lekarzowi albo nauczycielowi, a nawet rządowi premier Szydło, choć trzeba przyznać, że święto powoli zmienia swój charakter i zaczyna dotyczyć wyłącznie związków erotycznych. Ten sympatyczny zwyczaj jest więc raczej w zaniku. Chociaż wczoraj słyszałam na własne uszy, jak elegancka starsza pani życzyła w metrze „Happy Valentine’s” swojej równie nobliwej towarzyszce podróży…
Tak czy inaczej, w całym mieście nie da się w tej chwili zarezerwować stolika na niedzielną kolację. No i kwiaty podrożały o dziesięć dolarów na bukiecie. Kartek i czekoladek jednak raczej nie zabraknie. Podobnie, jak niedrogiego „ szampana” i okolicznościowej ( koniecznie czerwonej) bielizny w salonach „Victoria’s Secret”.
Nie ma też –i to już od tygodni – biletów, i to wcale nie tanich, na walentynkowy wieczór …w muzeum. Ta wyrafinowana forma celebrowania święta miłości pojawiła się na rynku usług stosunkowo niedawno, ale bardzo szybko zyskała popularność i obrosła nawet swoistym snobizmem. Wytworną kolację przy świecach połączoną ze zwiedzaniem galerii po zmroku w wąskim gronie koneserów, oferuje (za niecałe 500 dolarów od pary) Museum of Modern Art. Ale walentynkowe atrakcje proponuje także Brooklyn Museum oraz Museum of Morbid Anatomy. Zakochani chętnie wybierają też wieczór w Museum of Natural History, gdzie można spędzić Valentine’s Day spoglądając w gwiazdy „w tym samym kierunku”, do czego zachęca tamtejsze Planetarium. Specjalną ofertę ma dla zakochanych również Museum fo Sex. No ale ono programowo propaguje przecież sztukę kochania. (Więcej o nowojorskich muzeach na moim blogu)
Przy takiej skali przygotowań i – naturalnie – oczekiwań, nawet arktyczne mrozy nie są w stanie popsuć nowojorczykom ani zabawy, ani interesu. O ile bowiem istnienie miłości „prawdziwej” bywa kwestionowane, a po epoce miłości wolnej zostały już tylko darmowe prezerwatywy na Times Square, miłość „za pieniądze”, może dlatego, ze najbliższa regułom wolnego rynku, ma się doskonale. Najtańsze serduszko z czekolady można kupić za dolara. I tylko selfie w Kręgu Serc na Times Square jest free, lub – jak kto woli – priceless. Dla jednych bezpłatne. Dla innych bezcenne.