Dżuma czy cholera?
Atak zarazy nastąpi – to już wiadomo – jesienią. W tej chwili trudno – wszakże – wyrokować, z jaką konkretnie zarazą przyjdzie się Amerykanom zmierzyć w listopadzie. Pierwszy diagnosta plagi nadciągającej nad USA objawił się… w Polsce. Według Mateusza Morawieckiego obywatele Stanów będą się zmagać z cholerą albo dżumą.
Z cholerą jeszcze jakoś daliby radę. Ale z czarną śmiercią to wiadomo – nie ma żartów.
Na szczęście obywatele Ameryki – którym ustawa Obamacare od niedawna gwarantuje powszechny dostęp do lekarza – mogą spokojnie oczekiwać nadejścia pandemii. Nie ma pewności, jaką metodą typował zagrażające Ameryce bakterie wicepremier występujący u Moniki Olejnik w charakterze specjalisty od politycznych chorób zakaźnych, ale jak wiadomo Hillary to niezła „cholera”. W tej sytuacji rola czarnej śmierci przypada – jak łatwo zgadnąć – Donaldowi.
Kandydatka Demokratów jest wyjątkowo inwazyjna i złośliwa, ale już wiadomo, jak skutecznie ograniczać skutki jej działania w polityce. Dawno znane są też możliwe objawy „infekcji” i ewentualne powikłania. Poza tym wszyscy tutaj zdążyli nabyć naturalnej odporności na Clintonów. W tej sytuacji cholera mogłaby się okazać mniej groźna, od epidemii dżumy.
Ale – z drugiej strony – wiele wskazuje na to, że epidemia czarnej śmierci – gdyby rzeczywiście do niej doszło w wyniku pospolitego ruszenia republikańskich antyszczepionkowców – w swych ostatecznych skutkach też byłaby znacznie bardziej groźna dla reszty świata, niż dla samej Ameryki.
Jako szczep wywodzący się z Nowego Świata, Donaldella pestis u Amerykanów może mieć przebieg poronny (przejdzie niemal niezauważona). Natomiast zawleczona na inne kontynenty może posiać tam spustoszenie porównywalne do tego, które ospa swego czasu poczyniła w populacji Indian.
Bo choć program Trumpa jest radykalny a on sam – nieprzewidywalny, nawet gdyby rzeczywiście wygrał wybory prezydenckie, to tak naprawdę niewiele jest w stanie realnie w kraju zmienić. Owszem, mógłby próbować wcielić w życie przynajmniej niektóre swoje przedwyborcze obietnice, ale na straży amerykańskiej gospodarki i stosunków społecznych stoi jeszcze Kongres, Sąd Najwyższy, Rezerwa Federalna (bank centralny) Konstytucja, legislatura stanowa oraz setki niezależnych od Waszyngtonu, autonomicznych instytucji.
Owszem, w Ameryce obowiązują rządy „prezydenckie”, ale to jeszcze nie oznacza, że prezydent może robić, co zechce.
Paradoksalnie – obywatele USA są bezpieczni… słabością państwa, a konkretnie ograniczeniem samowoli jego urzędników. Rzecz ciekawa – o tę „słabość” walczy i dba zwłaszcza partia Republikańska, którą – wszystko na to wskazuje – będzie reprezentował Trump w wyborach prezydenckich.
Generalnie „władzę” w Stanach utożsamia się nie tyle z „panowaniem”, co raczej z zarządzaniem. Ona jest nie od rozstawiania po kątach, tylko raczej od „ciepłej wody w kranie”. Ma dbać, żeby państwo działało, bo za to właśnie płacą jej, i tego oczekują amerykańscy podatnicy.
Owszem, jak wszędzie, także i tutaj na części wyborców wciąż robią wrażenie hasła „uczynienia Ameryki na powrót wielką”. Ale ogół obywateli uważa, że Ameryka już jest wystarczająco wielka. Ba – największa, najpotężniejsza i najważniejsza na świecie. Na tych Amerykanów opowieści Trumpa, które umniejszają znaczenie ich kraju, działają raczej odstręczająco. (Podobnie, jak na niektórych Polaków działały teksty o „Polsce w ruinie”. Ale to tak na marginesie.)
Generalnie, prezydent, niezależnie od poglądów, chęci i deklaracji przedwyborczych, nie może wiele, zwłaszcza w polityce wewnętrznej. Skromne są nie tylko jego kompetencje w dziedzinie gospodarki (tu może jednak namieszać w systemie podatkowym, polityce koncesyjnej, umowach handlowych etc.) i tylko nieco większe w administracji ( może ograniczyć kompetencje niektórych ministerstw i podległych instytucji). Ma też inicjatywę ustawodawczą i prawo wydawania dekretów. Może więc – na przykład – wpływać na politykę społeczną (małżeństwa, jednopłciowe, in vitro, świadczenia społeczne).
Nie obsadzi kolesiami spółek skarbu państwa (choćby z powodu braku takich spółek). Nie wymieni dyrektorów w stadninach arabów. Nie reamerykanizuje szybów naftowych ani koncernów medialnych. Nie wyrzuci z roboty niewygodnych dziennikarzy (choć bardzo by chciał, bo dziennikarzy wyjątkowo nie lubi) ani nie zakaże farmerom wyprzedaży amerykańskiej ziemi. Bo wie, że jakby próbował toby długo nie porządził.
W teorii może wprawdzie ograniczyć działanie ustawy o ubezpieczeniach społecznych (Obamacare), którą wszelkimi środkami zwalczają Republikanie. Ale raczej tego nie zrobi, bo jest to ustawa skuteczna i cieszy się ogromnym poparciem społecznym. Co najwyżej ją zmodyfikuje, ale będą to zmiany kosmetyczne. Nie zbuduje tez muru na granicy z Meksykiem ani nie deportuje 12 milionów nielegalnych imigrantów. Bo raz, że musiałby dostać na to zgodę Kongresu, a dwa – jego pomysły, choć popierane przez wielu Amerykanów, przyniosłyby katastrofalne skutki da gospodarki. Trump , jako przedsiębiorca, doskonale rozumie, jakie korzyści odnosi Ameryka z taniej, nieudokumentowanej siły roboczej. Mówiąc inaczej – wszyscy tu wiemy, że Stany odnoszą spore korzyści z tolerowania nielegalnej imigracji.
Gdyby nie odnosiły, to już dawno by jej tutaj nie było.
Nie obniży też – a już na pewno nie obniży do zapowiadanych 15 procent – podatków ani nie wprowadzi podatku liniowego. Bo od tego robi się deficyt. Wzrasta też dług publiczny, już sięgający pierścieni Saturna.
W sumie, nawet gdyby się bardzo postarał, The Donald nie może wyrządzić szczególnej szkody ani „suwerenowi”, ani Ameryce.
Prawdopodobnie nie zaryzykuje nawet stosunkowo niekosztownego majstrowania przy ustawach „obyczajowych”, bo Stany w ostatnich dekadach mocno się zliberalizowały, więc zostałoby to fatalnie przyjęte i głośno oprotestowane przez wpływowe kręgi społeczeństwa.
Jaki rzeczywiste objawy mogłaby więc mieć nadciągająca nad USA „dżuma”, ufryzowana na Donalda Trumpa?
Cóż – zdaje się, że głównie międzynarodowe. Kto jest bowiem –według Donalda – odpowiedzialny za to, że Ameryka ma kłopoty?
To proste – winni są Obcy.
Chińczycy, bo manipulują kursem juana i zalewają nas niedrogą tandetą, przez co „zabierają” miejsca pracy.
Meksykanie i – generalnie – Latynosi, bo nielegalnie pracują za pół darmo na miejscu, w Stanach.
Winna jest też Europa, Azja i w ogóle reszta świata, z którym łączą Stany traktaty handlowe. Trzeba pilnie renegocjować (czytaj: wypowiedzieć) różne tam NAFTY i CEFTY, no i natychmiast wycofać się z ciągle niepodpisanej umowy o wolnym handlu z Unią Europejską. A potem na cały import nałożyć 35 procent cła.
Bardzo winne jest także NATO. Bo nie może być tak, że wywalamy miliardy naszych ciężko zarobionych amerykańskich dolarów (które udało się nam cudem zarobić, pomimo chińskiego dumpingu), na pilnowanie bezpieczeństwa reszty świata. To się musi skończyć i pewnie rzeczywiście się skończy.
Obcy nie tylko „kradną” zresztą nasze miejsca pracy. Psują też system pomocy społecznej, obciążają szkoły i szpitale, a od niedawna stanowią też zagrożenie terrorystyczne. O tym, że samym swoim istnieniem zagrażają też naszej amerykańskiej tożsamości, to już w ogóle nie wspominając.
Trzeba więc ich wszystkich pogonić z naszej piaskownicy, zabrać nasze samolociki i inne ulubione zabawki militarne (teraz możemy je najwyżej wypożyczyć za sowitą opłatą) i wrócić na swoje podwórko, gdzie usypiemy sobie jeszcze – dla pewności – mur z piasku.
Dopiero wtedy będzie fajnie. Oraz przepięknie.
Obcych zresztą nie ma co szczególnie żałować, bo zwykle są niewdzięczni. Jak już nabiorą się naszych dolarów, technologii i poparcia, to potem, sami z siebie, dobrowolnie rezygnują z amerykańskiej wersji demokracji i wolności. Jak Polacy…
A, nie, to już nie Donald. To Bill Clinton.” Sorry. Taki mamy teraz w Ameryce klimat …”
Toteż epidemia, która zdaniem polskiego wicepremiera po wyborach tak czy inaczej spustoszy Amerykę, najwięcej ofiar zbierze – zdaje się - za granicą. Także w Polsce. Podobne wypowiedzi, a w ostatnim czasie zdarzyło się ich sporo, dają bowiem Stanom doskonały pretekst, żeby – w ramach walki z nadciągającą od strony Rosji epidemią autorytaryzmu - założyć na Odrze do spółki ze „starą” Europą, solidny kordon sanitarny.
O niewdzięczności Obcych mówił przecież nie Donald, ale Bill Clinton… Która z plag nie spadnie więc w listopadzie na Stany Zjednoczone, Polska i tak może boleśnie odczuć skutki uboczne amerykańskiego kataru.
Sami Amerykanie zapewne dadzą sobie szybko radę z pustosząca kraj zarazą, jaka by nie była. Po pierwsze – mają najlepszą i najwyżej finansowaną służbę zdrowia na świecie, dzięki czemu Bill nie musi czekać pół roku na zleconą mu przez prezesa Kaczyńskiego wizytę u psychiatry. A po drugie mają też (fakt, że od niedawna) Obamacare. W najgorszym razie po jesiennych wyborach tylko wzrośnie im podporność na prawicowych populistów.