W poniedziałkowy ranek pierwsze strony najważniejszych dzienników krzyczały: “Lewandowski wyautowany!”. Sensacyjną informację, w którą z początku nikt nie chciał uwierzyć, powtórzył jednak NYT i stacja CNN. Czyli to jednak prawda – usłyszał „you are fired!” (czyli nasze „panu już dziękujemy”).
Jakim prawem Amerykanie wywalili Lewandowskiego, skoro nikt tutaj nie zna się na piłce nożnej, a okoliczność, że właśnie trwa Euro 2016, ignorują nawet tutejsze redakcje sportowe?
Cóż – to po prostu całkiem inny Lewandowski. Choć kto wie, czy jego wpływ na rzeczywistość nie jest (a raczej nie był) większy, niż efekt kolejnych koncertowych goli Roberta Lewandowskiego.
Corey Lewandowski aż do wczoraj pełnił otóż funkcję szefa kampanii wyborczej Donalda Trumpa.
Do tej pory nie było wcale tajemnicą, że to właśnie temu ambitnemu politykowi z Massachusetts The Donald zawdzięcza swój triumfalny marsz po nominację Republikanów. Teraz okazuje się, że – inaczej niż w popularnym przysłowiu – ten sukces ma licznych „ojców”, natomiast odpowiedzialność za skandale i wszystkie najbardziej kontrowersyjne momenty kampanii ponosi właśnie Corey. I właśnie dlatego został odwołany.
Chętnie wierzę. Amerykanin pokroju Trumpa sam z siebie raczej nie wymyśliłby większości najbardziej nośnych haseł, które padły w czasie jego długiego marszu na Waszyngton.
Teraz wyszło na jaw, że rzeczywiście – opowiadając o „ wartościach chrześcijańskich” (choć nie bardzo potrafi się przeżegnać) o budowaniu muru na granicy z Meksykiem, o świętej wojnie z islamem, piciu wódki z Putinem i „Wielkiej Ameryce” Donald mówił… Jarosławem.
Motywy przewodnie kampanii Donalda – „suwerenność” i ochrona „ amerykańskich interesów”, które w tłumaczeniu na polityczną praktykę oznaczają izolacjonizm i ksenofobię, to też – okazuje się – „robota” Coreya. Podobnie jak poluzowanie języka, manier i obyczajów Donalda podczas publicznych wystąpień, do czego zresztą nie trzeba było chyba Trumpa specjalnie długo prekonywać.
Lewandowski wyreżyserował ten spektakl tak skutecznie, jakby osobiście konsultował jego scenariusz z Jackiem Kurskim, albo i samym Prezesem. I wiecie co? Amerykański „ lud” okazał się w praktyce bardzo podobny do „ludu” polskiego. Bo to wszystko „kupił” bez mrugnięcia powieką.
Kompetencji Coreya nie sposób wytłumaczyć inaczej, jak biorąc pod uwagę jego pochodzenie.
Wprawdzie Lewandowski jest Amerykaninem od licznych pokoleń i nic nie wiadomo o jego nadwiślańskich korzeniach, ale nazwisko „mówi samo za siebie”. Oraz – jak widać – zobowiązuje.
Bo przecież żadne inne – poza dziedzictwem genetycznym –fakty z życiorysu absolwenta katolickiego liceum, a potem uniwersytetu w Lowell w stanie Massachusetts, gdzie Corey studiował politologię, nie wskazują przyczyny, dla której wykształcony Amerykanin ze Wschodniego Wybrzeża miałby mówić i myśleć „PiS-em”.
Tymczasem Lewandowski działał w kampanii Donalda, jakby nauki pobierał nie na Lowell University, ale w Toruniu. Cechuje go też – o czym świadczą inne zdarzenia z jego biografii - prawdziwie ułańska fantazja, przez co polityk ma na koncie kłopoty z wymiarem sprawiedliwości. Ostatnio aresztowano go po jednym z wieców Trumpa, pod zarzutem napaści na reporterkę Breitbart Media. Wcześniej miał problemy z powodu wniesienia broni do budynku federalnego (tłumaczył się roztargnieniem). Miał też pecha, żeby pracować z politykami, którzy odchodzili w niesławie (Bob Ney, uwikłany w skandal korupcyjny).
Po tym wszystkim, szczególnym zrządzeniem losu, Corey spotkał na swojej drodze Donalda Trumpa, czy może raczej Trump spotkał Coreya… Inna sprawa, że The Donalda nie trzeba chyba było jakoś szczególnie przekonywać do scenariusza zwycięskiej kampanii, który – jak się teraz okazuje – miał przygotować na własne ryzyko właśnie Lewandowski.
Wielce prawdopodobne, że Corey stał się po prostu kozłem ofiarnym, poświęconym w momencie, kiedy Donald przestał prowadzić w sondażach.
Bo, niestety, to, co stanowiło największy atut Coreya w szefowaniu kampanii Trumpa, teraz, kiedy „lud” już zrobił swoje, zapewniając miliarderowi zwycięstwo w głosowaniu powszechnym, zaczęło Donaldowi ciążyć.
Ostatecznie o nominacji będą bowiem w Cleveland decydowały partyjne elity. Te zaś otwarcie wyrażają niesmak z powodu tak kierunku, jak metod Donaldowej kampanii, która to krytyka nasiliła się jeszcze w ostatnich tygodniach. Szczególnie niekomfortowy okazał się dla republikańskich notabli atak Trumpa na sędziego Gonzalo Curiela, prowadzącego w San Diego proces dotyczący „wirtualnego” uniwersytetu Trumpa, który – okazuje się – funkcjonował jedynie na papierze. Jedyne, co było w nim realne to – zdaje się – czesne, którego zwrotu domagają się teraz oszukani studenci. Sprawa jest w toku.
Donald nie tylko zakwestionował obiektywizm sędziego, ale też nazwał go publicznie szukającym zemsty „ rewanżystą” i „nienawistnikiem” Tymczasem „ kolesiowanie” sędziom w Stanach w przyzwoitym republikańskim (ani zresztą żadnym innym) towarzystwie absolutnie nie uchodzi, podobnie jak rasistowskie uwagi o pochodzeniu jurysty (skądinąd urodzonego w Indianie, a poza tym zasłużonego w walca z kartelami narkotykowymi).
Po czymś takim , żeby zachować twarz Donald miał już w zasadzie tylko jedno wyjście. Poszukać winnego. A któż nadawałby się do tej roli lepiej, niż aktualny szef sztabu wyborczego, szczególnym trafem noszący też nazwisko, które przeciętnemu Amerykaninowi automatycznie kojarzy się z niesławnymi „Polish jokes”?
Na te mocno niesprzyjające Coreyowi okoliczności nałożyły się jeszcze typowe we wszystkich środowiskach politycznych rozgrywki wewnętrzne i walka o wpływy. Już od dawna słychać było plotki, że z szefem kampanii skonfliktowało się potomstwo Trumpa.
W tej sytuacji wywalenie Lewandowskiego jawi się jako logiczna konsekwencja dotychczasowego przebiegu kampanii.
Teraz rasizm, ksenofobię, szowinizm, mur i wszystkie niepopularne wśród amerykańskich elit wątki kampanii nowojorskiego miliardera pójdą na konto „Polish guy”, tym bardziej, że firmowany przez Coreya pakiet wyborczych obietnic Trumpa przystaje do doniesień o kierunku „dobrych zmian” nad Wisłą oraz utrwalonego za oceanem stereotypu Polaka.
A „lud”? Lud już zrobił swoje, więc teraz może odejść, w ślad za Lewandowskim.
Tak więc, w poniedziałek rano Corey dostał słynny telefon od Donalda, którego treść znają tu wszyscy , bo „wszyscy” oglądali przecież reality show „The Apprentice”: you are fired!
PS. Ponieważ Hillary Clinton wyraźnie wygrała z Berniem Sandersem, przyznającym się do polskich korzeni”, z odejściem Lewandowskiego, definitywnie zakończył się też „polski” etap amerykańskiej kampanii prezydenckiej.