A w Ameryce jesień, napisał w dzisiejszym edytorialu The New York Times. Jakby na przekór nastrojom redaktorów, za oknem słońce i temperatura powyżej 20 stopni Celsjusza. Tekst syngowany przez redakcję NYT nie dotyczy jednak kwestii atmosferycznych. Nawet – jak widać – wiodące media zaczęły opisywać zbliżające się do finał wybory językiem kanałów meteorologicznych. Najpoczytniejszy z dzienników Ameryki szykuje się na wyborczy wtorek jak na relację na żywo z nadciągającej nad miasto klęski żywiołowej, porównując Election Day do naturalnego kataklizmu, konkretnie do huraganu, który – jak niedawno Sandy – może oznaczać dla Ameryki prawdziwą katastrofę.
Nastrój tekstu oddaje pełne lęku wyczekiwanie, z jakim tutejsze stacje telewizyjne relacjonują zwykle nadciągające nad miasto wichury czy śnieżyce. Podobne są też powściągliwe, ale podszyte obawą przed skutkami żywiołu ostrzeżenia dotyczące osobistego bezpieczeństwa, a także sugestie, jak możliwie skutecznie zabezpieczyć życie i majątek.
Gazeta lojalnie ostrzega, że przed nami największe z zagrożeń, z jakimi mieliśmy do tej pory do czynienia. I że jak już opadnie kurz wyborczy, możemy obudzić się wśród ruina świata, który mozolnie budowały z kartonu minione pokolenie Amerykanów.
Są też plany na przyszłość – trzeba będzie to wszystko odbudować na bardziej solidnych fundamentach i być może wreszcie wymienić okna na plastikowe.
Redakcja zadbała też o słowa pocieszenia – po pierwsze, ciągle jeszcze istnieje wątłe prawdopodobieństwo, że żywioł „przejdzie bokiem”. A po drugie, może nie będzie tak źle, i Ameryka jednak ocaleje, choć pewnie trzeba będzie zainwestować w remont. Najlepiej kapitalny.
No i jeszcze jedno, najważniejsze. Choć w tej chwili , w obliczu politycznego huraganu, z każdą godziną nabierającego złowrogiej mocy, mimo wszystko można jeszcze zawalczyć o powtrzymanie katastrofy. Wystarczy iść na głosowanie i wybrać – owszem, nawet bez przekonania – „mniejsze zło”.
Tak, nawet NYT przyznaje (subtelnie, ale jednak) , że huragany i inne klęski żywiołowe zagrażające Ameryce, nie biorą się znikąd. Trzeba wreszcie przestać udawać, że nie odpowiadamy za to „globalne ocieplenie”. Co powinni zrobić nowojorczycy, i w ogóle – Amerykanie, jak już polityczny huragan przetoczy się przez Stany i obudzimy się środowym rankiem? Cóż, tak czy inaczej, niezależnie od wyniku, jeśli Ameryka rzeczywiście ma być jeszcze „great again”, trzeba będzie : „avert the worst, minimize the damage, save the foundations, clear the mess” (próbować uniknąć najgorszego, minimalizować zniszczenia, chronić fundamenty i posprzątać cały ten bałagan).
Bo nie ma co ukrywać, sprawy mają się kiepsko. Tacy, jak prezydent to-be ,Donald Trump, nie biorą się znikąd. To tylko efekt trwającej od całych dekad degeneracji elit politycznych. Prawda jest taka, że system dwupartyjny od dawna już jest niefunkcjonalny i zdecydowanie nie odzwierciedla potrzeb, oczekiwań i aspiracji wielkich grup społecznych, które nie mają w tej chwili żadnej reprezentacji politycznej. I – co widać jak na dłoni – służy wyłącznie interesom wielkiego kapitału. Dobitnie udowodniła to „godna pożałowania”, oderwana od rzeczywistości kampania wyborcza”, która – zdaniem NYT – pokazała, jak chora jest w tej chwili Partia Republikańska. A wraz z nią cała Ameryka. Wyścig do Białego Domu uzmysłowił też wyborcom, że politycy dawno przestali mieć realny wpływ na rzeczywistość, której zasady określa teraz wielki biznes. W tej chwili uprawianie polityki nie jest już niczym więcej, jak przedstawieniem na użytek mas. Żaden z „reprezentantów narodu” tak naprawdę nie decyduje już o niczym. Zostało im tylko show. Więc nic dziwnego, że punkty w wyścigu do Białego Domu zbiera właśnie nie zawodowy polityk, ale showmen z „The Apprentice” – Donald Trump.
I tu NYT, dla podkreślenia grozy sytuacji, daje krótką charakterystykę poglądów kandydata, zdaniem redakcji „ rasisty i mizoginem, seksualnego drapieżnika, oszusta biznesowego i notorycznego kłamcy, który w kampanii zapowiada zniszczenie życia milionom imigranckich rodzin, a przeciwnikom politycznym wygraża więzieniem”. A przecież zrównał się właśnie w sondażach z Hillary Clinton.
Akurat w Nowym Jorku „wszyscy” to wiedzą i zgadzają się z opinią gazety. Toteż w tradycyjnym bastionie Demokratów i „małej ojczyźnie” Donalda Trumpa, jego popularności wśród Amerykanów z interioru nie da się wytłumaczyć inaczej, niż –cóż – „anomalią” natury. Jak , dajmy na to, śnieżyca czy huragan.
Ludzie pamiętają mu tutaj sposób, w jaki prowadzi swoje biznesy, na przykład to, że kiedy na bankructwie kasyn w pobliskim New Jersey straciły tysiące zwykłych ludzi, The Donald jeszcze zarobił. Nowojorczycy maja mu też za złe, że krytykuje podniszczone lotnisko JFK, a od dwóch dekad unika płacenia podatków. Gdzie indziej może jest za to podziwiany za spryt i brak skrupułów. Ale nie tu. Tutaj uchodzi raczej za krętacza, śliskiego typa, który prowadzi podejrzane interesy i pławi się w luksusie kosztem robotników budowalnych, których notorycznie oszukuje na groszowych wypłatach (w tej sprawie sądził się, między innymi, z „polską” brygadą rozbiórkową). Na Manhattanie razi też kiepski gust budowlanego potentata. To nie Dallas i złocone klamki nie robią tu na nikim dobrego wrażenia.
W swoim mieście Donald Trump przegrał wybory dawno temu. No ale Nowy Jork to jednak nie jest cała Ameryka, chociaż nowojorczycy za nic nie dadzą się przekonać, że jest inaczej.
Po cichu wielu z nich zresztą uległo urokowi The Donalda, i życzy mu zwycięstwa. Bo oczywiście, gdyby wygrał, to dalej nie będzie pieniędzy z podatków od wielkiego biznesu na generalny remont Stanów Zjednoczonych, na ulicach Brooklynu straszyć wciąż będą drewniane słupy energetyczne i dziury w asfalcie, a otoczenie wokół nowych wieżowców Trumpa będzie wyglądało jak Kalkuta. Lotnisko JFK też pozostanie żywym skansenem technologii i estetyki lat sześćdziesiątych minionego stulecia. Ale za to ubędzie może (choć to raczej wątpliwe) nielegalnych imigrantów, no i muzułmanie zakutani w burki może wyprowadzą się wreszcie ze sklejkowych bieda-domków przy Voorhies Street. Za to każdy dostanie po karabinie maszynowym. I wreszcie będzie przepięknie, oraz normalnie…
Inna sprawa, że gdyby tak jednak wygrała Hillary, to sumie też niewiele się zmieni. No, może pomijając muzułmanów i karabiny maszynowe. Co innego, gdyby Demokraci jednak zdecydowali się na Berniego Sandersa. Cóż, Bernie przegrał w prawyborach, bo popierający go masowo Millenalsi są jeszcze w tej chwili zbyt mało reprezentatywną siłą polityczną. Może następnym razem…
Tymczasem same Stany i miliony ich zwykłych obywateli pilnie potrzebują zmiany na lepsze. Politycy tymczasem zapraszają do wciąż tego samego chocholego tańca i obiecują „ yes, we can”. Tylko że dla wszystkich staje się powoli coraz bardziej jasne, że oni tak naprawdę, to już niewiele mogą. Podobnie jak nowojorscy wyborcy w obliczu nadciągającej politycznej „zimy”. Bo co mieliby jeszcze zrobić, skoro żadne racjonalne argumenty nie trafiają do zwolenników Donalda?
Cóż, może jednak rozsądek zwycięży i Ameryce uda się doczekać wiosny.