Świat zbudowany ze szlachetnych, rzadkich, urzekających, barwnych, acz delikatnych kamieni. Ten osadzony na wydawać by się mogło solidnych fundamentach. Taki, który istniał od zawsze, bo odkąd pamiętam, kruszy się nieubłaganie. Niknie na moich oczach i zostawia z tym przytłaczającym poczuciem, że nowego nikt już nie zbuduje.
Czasu coraz mniej, a i kopalnia z której czerpało moje pokolenie powoli wygasa.
Te unikatowe i bezcenne dzieła sztuki, spośród wielu zalet mają jedną tylko wadę, są niezwykle łamliwe.
Kradną serca milionom, czarując blaskiem, a w najmniej spodziewanym momencie, na ogół bez zapowiedzi, obracają się w proch.
I choć to proces naturalny, tli się we mnie tęsknota i ogromny żal, że to już, że teraz, bo przecież mogło jeszcze coś zalśnić, zabrzmieć, powstać, wzruszyć.
George Michael
Odszedł kolejny wielki XX i XXI wieku i mimo, że przyszło nam żyć w czasach wyjątkowych, bowiem cała kultura, nie tylko ta masowa, została spopularyzowana dzięki mediom i technice, a dar to nieoceniony, są one jednocześnie czasami bardzo smutnymi z powodu tejże techniki właśnie.
Kochaliśmy się przy tych piosenkach, tańczyliśmy, płakaliśmy, zasypialiśmy przy nich. Ten przedziwny rodzaj intymnej relacji, nie tylko z muzyką, ale i artystą, ta przeżywana indywidualnie, bezcenna więź, daje dziś prawo do poczucia rozpadu wszystkiego na czym zbudowany jest nasz osobisty świat. Owo pokolenie radia, telewizji i internetu niebawem zostanie całkowicie osierocone, bo trochę jesteśmy jak dzieci, które rok w rok tracą swojego muzycznego rodzica. A tych mieliśmy wielu. Dorastaliśmy z naszymi idolami.
Elvis Presley, Jimi Hendrix, Bob Marley, John Lennon, Jim Morrison, Janis Joplin, Freddie Mercury, Kurt Cobain, Bracia Gibb, Michael Jackson, Whitney Houston, Joe Cocker, Demis Roussos, Luciano Pavarotti, Amy Winehouse, Prince, Dawid Bowie, Leonard Cohen, George Michael i wielu innych, których nie jestem w stanie spamiętać.
Nieustannie myślę o ciężko chorej Marie Fredriksson z Roxette, o niemłodej już Tinie Turner. Myślę o tym co będzie, gdy odejdzie kiedyś Madonna, Celine Dion, czy mój ukochany Jean Michel Jarre?
Jedna Adele wszystkich nie zastąpi. I już teraz wiem, że będzie to piekielnie samotna rzeczywistość.
Spłacamy rachunek za wielki, popkulturowy bum lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Śmierć bezlitośnie zbiera swoje żniwo. Taka jej rola. Nam pozostają wspomnienia, piosenki i garstka żyjących, którzy są jednym z tych szlachetnych kamieni, co to budowały kiedyś nasze kręgosłupy, stanowiły fundamenty. Sęk w tym, żeby umieć ich docenić, żywych. To niełatwe, bo pochłonięci bzdurami i bylejakością, marnotrawimy energię i czas na rzeczy błahe.
Słuchałem często "Careless Whisper" z najpiękniejszą solówką saksofonową, jaka kiedykolwiek powstała.
Ósma rano. Siedzę na łóżku oparty o ścianę. Od kilku godzin w bezruchu z "Careless Whisper" w słuchawkach.
To dziś, teraz miałem opublikować swój pierwszy artykuł na "naTemat", dotyczący zupełnie innej kwestii.
George wytrącił mi przysłowiowe pióro z ręki.
Zacząłem muzycznie w najsmutniejszej z jej możliwych odsłon.
Na pewno będę pamiętał tę noc.