Takiej sytuacji nie pamięta nawet głęboki PRL
Ani Jacek Kurski, ani bohaterowie opolskiego zrywu nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważny to protest i ile ciekawych rzeczy może przynieść rynkowi muzycznemu na przyszłe lata.
Wbrew pozorom na wycofaniu się z udziału w Opolu żaden z wykonawców nie straci. Wszyscy zyskają tak medialnie, jak i zawodowo.
Jurek Owsiak najpewniej zaprosi artystycznych opozycjonistów na Woodstock.
Stacje TVN i Polsat także mogą wykazać się kreatywnością i zrobić coś pożytecznego. Zamiast katować ludzi agresywnymi paradokumentami, można zorganizować z wielką pompą tak jubileusz 50-lecia Maryli Rodowicz, jak i 25-lecie pracy twórczej Andrzeja Piasecznego.
Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odbyło się to w tym samym amfiteatrze. Ten na całe szczęście nie jest jeszcze własnością Jarosława Kaczyńskiego.
Walka o wolność zawsze wymagała symboli i nierzadko ofiar, ale mało kto przypuszczał, że wraz z rozkwitem wiosny takim symbolem stanie się Festiwal w Opolu.
Dla artystów zaprezentowanie się na tej ważnej scenie, to jedna z niewielu form skutecznej promocji w mediach. Dla większości to również sentymentalna podróż.
W Opolu przecież debiutowali. Tym bardziej do rangi bohaterskiego wyczynu urastają decyzje kolejnych wykonawców o rezygnacji z udziału w koncertach.
W najtrudniejszej sytuacji są dzisiaj debiutanci. Dla nich to życiowa szansa, spełnienie marzeń. Wielu z nich nie raz próbowało dostać się do Opola. Arek Kłusowski jednak przetarł szlaki i zapisze się w historii jako pierwszy odważny wsród debiutantów. Również poinformował o swojej rezygnacji z udziału w koncercie "Debiutów".
Być może dojdzie do sytuacji w której festiwal zostanie po prostu odwołany. No chyba, że prezes Kurski rzeczywiście planuje na festiwalu sam wystąpić. Ramię w ramię z Janem Pietrzakiem.
Bez przywiezienia autokarami do amfiteatru, własnej, partyjnej publiczności, albo zastępów "NSZZ Solidarność" z przewodniczącym Dudą na czele, prezes ponownie narazi się na gwizdy publiki, która już raz pokazała co sądzi o jego reformach i nim samym.
Człowiek z chociażby odrobiną wrażliwości nie powinien pławić się w poczuciu satysfakcji.
W tej trudnej sytuacji wielu obserwatorom i samym zainteresowanym jest myślę przykro, a na pewno niekomfortowo.
Nie dzieje się dobrze w kraju, w którym elita artystyczna sięga po środki ostateczne i w ramach protestu, sprzeciwu wobec sytuacji politycznej, rezygnuje ze swoich występów.
Przed chwilą do protestu dołączyli bracia "Pectus" i piosenkarka Urszula z zespołem.
Jedni zrezygnowali, bo chcieli, mieli poczucie obywatelskiego obowiązku, inni, bo już nie wypadało nie rezygnować. Ryzyko linczu publicznego i gwizdów w amfiteatrze okazało się wystarczającym straszakiem. Presja społeczna jest zbyt duża. W końcu występuje się ku uciesze i dla ludzi, nie partyjnych dygnitarzy.
W tej całej historii najistotniejsze są korzyści widziane w szerszej perspektywie czasowej.
Wraz z końcem lat 90-tych skończyła się wolność artystyczna, a zaczęła matematyka i kalkulowanie korzyści. Od tamtej pory wykonawcy są na usługach. Na usługach radia i telewizji. Decydenci poczuli się na tyle pewnie, że zaczęli podejmować decyzje dotyczące tego, co i w jaki sposób powinni nagrywać wokaliści. Jeżeli nie wprost, to decydują między wierszami.
W każdym razie robią to skutecznie. Ingerencja w aranżacje, styl, narzucanie konkretnych producentów do współpracy i szantaż, że jeśli wokaliści nie nagrają swoich utworów zgodnie z wizją decydentów (a ta zawsze jest zachodnia) mogą zapomnieć, że ich utwory zostaną zagrane w radiu. To Polska Anno Domini 2017.
Absurd zaczął gonić absurd. Akademia składająca się z wykonawców, których grają Radio Zet, RMF FM i Radio Eska, "Fryderyki" przyznaje głównie twórcom niszowym, których RMF FM, Zet i Eska nie grają. Akademia uznaje takich twórców za prawdziwych, ambitnych, alternatywnych, idących pod prąd. Kim więc są Ci, którzy nagrody przyznają? I dlaczego sami na "Fryderyki" nie zasługują? Co myślą o swojej muzyce, którą robią pod Zet, RMF FM i Eskę?
Hit, to cel nadrzędny. Wzruszanie publiczności do łez jest już passé. Nie emocje, nie prawda w muzyce. Musi być przebój, byle tantiemy z ZAiKS w grudniu się zgadzały. Choć tu też wszystko się powoli rozsypuje, bo z roku na rok przelewy na konto coraz mniejsze.
Tantiemy w tym całym music story, to słowo wytrych.
Piosenki jak z szablonu. Jedna podobna do drugiej. Najlepiej nie dłuższe niż 3 minuty. Absolutnie nie ballady.
Niektórym udaje się przemycić swoje fascynacje na płytach, ale wiadomo, że singiel musi być inny, radiowy.
Kredyty wzięte na nagrania albumów same się nie spłacą. Nagranie takiego albumu to koszt między 50, a 100 tysięcy złotych. O promocji w tym budżecie nawet nie ma mowy.
O tym, że twórcy nagrywają za swoje, że dokładają, albo, że w ogóle w pełni pokrywają koszt realizacji teledysków, też za dużo się nie mówi, bo wstyd. No bo jak to? Gwiazda sama musi się o wszystko martwić? To już nie czasy wszystko sponsorujących wytwórni.
Wytwórnie mają dzisiaj artystów w czterech literach. Same niedługo upadną.
W latach 90-tych taka Polygram Polska zatrudniała osoby odpowiedzialne za kontakt z fan clubami. Sama Edyta Bartosiewicz miała takich fan clubów 13. Teraz nie ma ani Polygram Polska, ani osoby odpowiedzialnej za fan cluby, ani fan clubów nie ma. Rola wytwórni sprowadza się głównie do dystrubucji, a dystrybucja to "Empik", który dowala taką marżę, że niektórych najzwyczajniej w świecie nie stać na to, żeby dostąpić zaszczytu bycia na regale w "Empiku".
Znany polski autor wydał nie tak dawno temu książkę. Książka kosztuje w" Empiku" 50 zł. Autor, który podkreślam tę książkę napisał sam, ze sprzedaży jednego egzemplarza ma niewiele ponad 3 zł. Tak, tyle zarabiają artyści z tego, co sami stworzą. Kto otrzymuje resztę? To pytanie do "Empiku" i innych pośredników.
Z płytami, których i tak nikt nie kupuje sytuacja ma się analogicznie.
Wykonawcy mają 2, maksymalnie 3 zł zarobku ze sprzedaży płyty. Płyta w sklepie kosztuje 40 zł.
Nikt nie ma ochoty przerwać tego szaleństwa?
Ochotę ma wielu, ale się boją. Muzycy nie podskakują, bo jeśli się wychylą, narażą się decydentom. Nikt nie chce robić sobie wrogów w jednej, czy drugiej stacji, tudzież wytwórni.
Cała pułapka polega jednak na tym, że te stacje i Ci decydenci sukcesywnie wykańczający emocjonalną sztukę, tak skutecznie ją wykańczają, że któregoś dnia wykończą ją całkowicie.
Muzykę będą robiły roboty, bez konieczności udziału czynnika ludzkiego. Ważne żeby dźwięki nie przeszkadzały między jedną, a drugą reklamą.
Wygrana Portugalczyka w Eurowizji z nostalgiczną i ambitną balladą. Kompromitacja Jacka Kurskiego i TVP, to dobry czas, żeby tę siłę i solidarność zawodową wykorzystać w dobrym celu. Jeśli nie teraz, to kiedy?
Jeżeli artyści nie będą sami siebie szanowali, nikt ich nie będzie szanował.
Czy to dziennikarz radiowy powinien odsyłać managerowi, albo wytwórni materiał muzyczny z adnotacjami. "Tu przyspieszyć, tam mocniejszy bit, mniej gitar, a jeszcze w innym miejscu wokal mi się nie podoba"?
Tak się dzieje i tak między innymi wygląda obecnie polski rynek muzyczny.
Wokaliści jak cielęta idące na rzeź, cieszą się z ochłapów, jakie rzucają im decydenci.
Dziennikarze grają piosenki wieczorową porą, bo w ciągu dnia musi być zachodnio, po angielsku, koniecznie szybko i nowocześnie.
Kompleks zachodu zniszczył polską muzykę.
To polska publiczność ze swoją polską wrażliwością powinna weryfikować sztukę, nie kilku cwaniaków zasiadających w wytartych fotelach, którzy na sztuce znają się tyle, co Jacek Kurski na organizacji festiwalu w Opolu.
Jedynym pełnoprawnym decydentem jest słuchacz i to on finalnie powinien dokonywać wyboru.
Odpowiedzialni za tę katastrofę emocjonalną i muzykę z szablonu są dziennikarze, dyrektorzy największych rozgłośni radiowych i prezesi wytwórni fonograficznych. Winę niestety ponoszą także sami artyści. Zaszczuci i sprowadzeni do poziomu petenta, który próbuje załatwić coś w rozgłośni i któremu robi się przysługę i łaskę.
Kiedyś dziennikarze w napięciu wyczekiwali na nowe utwory konkretnych wykonawców, ciesząc się, że coś nowego powstało. Dzisiaj to artyści w napięciu wyczekują na opinie dziennikarzy, bo nie wiedzą, czy dziennikarze zagrają to, co im wysłano do oceny.
Niekończący się egzamin maturalny.
Może to wszystko dlatego, że muzyki jest za dużo? Może dlatego, że ktoś kiedyś na to pozwolił, a później już samo poszło? Droga na skróty rzadko kiedy się opłaca.
Takich, co to w ciągu roku się wyeksploatowali i grali po 3 koncerty dziennie obskakując wszystkie polskie wioski, było już wielu. Dzisiaj ludzie nie chcą na nich patrzeć. Wytwórnie zarobiły na koncertach, artyści też coś tam zarobili, ale co później? Praca na kasie w supermarkecie i koniec z tworzeniem? Z czegoś trzeba przecież żyć. Wytwórnia nie ma serca. Zarobi i wypluje.
Najwyższa pora wyleczyć się z syndromu zbitego psa trzymanego na krótkiej smyczy. Uwierzyć, że nie trzeba szybko i, że tym co szczere i prawdziwe, zawsze się wygrywa.
1000 lat temu emocje w ludziach były takie same, 500 lat temu były takie same, w latach 80-tych były takie same i teraz też są takie same. Nieustannie poszukujemy miłości, jesteśmy samotni, chcemy przeżywać uniesienia. Tutaj nic się nie zmienia, bo natura ludzka się nie zmienia. Majstrowanie przy tym, jest próbą ingerencji w naturę. Muzyka to nie tabelka w exelu.
Gdyby Edyta Bartosiewicz, Kasia Kowalska, czy Varius Manx zastanawiali się w latach 90-tych nad tym, ile pieniędzy zarobią i które rozgłośnie zagrają "Ostatniego", "A to co mam", czy "Piosenkę księżycową", dzisiaj nie byłoby do czego się odwoływać.
Niezmiernie się cieszę, że jest.
Chociaż do przeszłości, bo teraźniejszość momentami zawstydza.
Ludzie kochali twórców za to, co wypływało z ich trzewi, pod wpływem natchnienia. Dzisiaj muzycy nagrywają to, co ewentualnie może zagrają trzy radiowe molochy i to też tylko wtedy, kiedy piosenka przejdzie badania rynku. A badania rynku to temat jeszcze ciekawszy, niż obecna afera z Opolem.
Rozgłośnia X zgłasza się do firmy fokusowej Y. Firma fokusowa Y. chcąc przeprowadzić badanie rynku, zgłasza się do Pani Z.
Pani Z. ma zeszycik z numerami telefonów do kilkudziesięciu osób.
Te osoby, na ogół młode, dorabiają sobie do studiów. Otrzymują za badanie rynku między 50, a 100 zł. Dwie godziny pracy, pokwitowanie i koperta do ręki. Wedle regulaminu w badaniu można wziąć udział raz na pół roku. W praktyce Ci z zeszycików biorą udział w takich spotkaniach raz w tygodniu. Nikt ich nie sprawdza, wszyscy wiedzą o co chodzi. Ważne, żeby się nikt do niczego nie przyznawał. Taka Pani Z. z zeszycikiem i kontaktami jest na usługach konkretnej firmy Y. organizującej badania.
A samo badanie? Słuchawki na uszy i klikanie bez zastanowienia "tak" , albo "nie".
Cel? Jak najszybciej skończyć, zgarnąć kopertę od Pani Z. i iść do domu.
Badanie, które powinno trwać dwie godziny, trwa 40 minut. Większość piosenek nie jest nawet odsłuchana. Ważne, żeby "casting" się odbył i wszyscy byli zadowoleni.
Później rozgłośnie A, B, C opowiadają bajki artystom, że jakaś piosenka nie przeszła testów.
Dawniej takim testem były emocje słuchaczy.
Społeczeństwo potrzebuje wsparcia z góry i takowe nadeszło, trochę mam wrażenie przypadkowo. Z jednego małego plusk zrobiła się fala, a z fali zrobiło się wielkie tsunami.
Opole to dopiero początek. Dopóki władzę w kraju dzierży obecny, nieprzestrzegający zasad demokracji rząd, jest to koniec koncertów z TVP. Jeśli któryś z tych, którzy dzisiaj zrezygnowali z Opola, zdecyduje się wystąpić na przykład na Sylwestrze z TVP, będzie niewiarygodny.
Jeżeli teraz można się dogadać i solidarnie wycofać z udziału w hucpie politycznej, można się również porozumieć w sprawie przyszłości polskiej muzyki, wolności w tej muzyce i tego, czy zależy nam na szybkim zarobku i byciu petentami na dywanikach decydentów, czy zależy na dawaniu ludziom tego, czego od muzyki oczekują. Emocji, prawdy i niepowtarzalności.
Solidarne postawienie się największym rozgłośniom, to nie Mount Everest. Sprzeciwienie się wysokości marży, jakie narzuca na produkty"Empik, to nie Mount Everest. Pokazanie środkowego palca wszelkim decydentom, to także nie Mount Everest.
Nikt nie mówi, że będzie łatwo i na początku nie zaboli, ale z czasem wszystkim się to opłaci.
Jeśli artyści się nie dogadają i nie powiedzą "dość", wszyscy skończą tam gdzie za chwilę skończy prezes Kurski. Na zielonej trawce.
Kluczem do sukcesu będą rozgłośnie regionalne, niezależni dziennikarze, internet i nowe, niezależne media.
Radiowe giganty pozbawione możliwości grania polskich piosenek (a ustawowo muszą to robić) przyjdą wreszcie na kolanach do wykonawców, jeśli wykonawcy puszczą owe rozgłośnie z torbami tak samo, jak teraz puścili Kurskiego.
Wsparcie społeczne jest bezdyskusyjne. Komentarze na fan page wykonawców, którzy zrezygnowali z udziału w Opolu nie pozostawiają złudzeń. Publiczność takich decyzji oczekiwała.
Opole to coś więcej niż tylko festiwal. Żadnej władzy po 1989r. nie udało się festiwalu utopić. Chciałoby się powiedzieć, że PiS zrobił to koncertowo, ale "koncertowo" to niezbyt właściwe słowo w tym konkretnym przypadku.
Do tej pory zrezygnowali Maryli Rodowicz, Kayah, Katarzyna Nosowska, Audiofeels, Katarzyna Cerekwicka, Michał Szpak, Kasia Popowska, Andrzej Piaseczny, Kasia Kowalska, Kombii, Urszula, Paweł Stasiak, Grzegorz Hyży, Pectus, Lanberry, Arek Kłusowski, Artur Orzech.
Rodzeństwo Agata, Paulina i Jan Młynarscy, wydali oświadczenie, że nikt ich nie poinformował o tym, iż TVP planuje zorganizować koncert poświęcony twórczości Wojciecha Młynarskiego i z tego względu nie zgadzają się na wykorzystanie jego twórczości przez TVP.