Po kontynentalnej włóczędze po Azji i dwóch wulkanach na Jawie (gdzie czasem było bardzo zimno) marzyliśmy o raju na ziemi, leżeniu na plaży, krystalicznej wodzie, złocistych promieniach słońca. Od słodkiego lenistwa dzielił nas tylko godzinny rejs promem na wyczekane Bali. Wysiadamy w porcie, bierzemy rozklekotanego, lokalnego busika i ruszamy na plaże w miejscowości Lovina, które mają być wedle przewodnika, przeciwieństwem wysoce skomercjalizowanej i pełnej turystów południowej części Bali, z jej symbolem Kutą.
Anna Domańska i Mariusz Sionek w podróży dookoła świata
Wysiadamy po godzinie jazdy, szukamy noclegu – ceny na początek zwalają z nóg, nieco tańsze – wszystkie zajęte, znalezienie czegoś na plaży – niemożliwe, a mimo to na ulicach nie widać turystów. Po godzinie, na końcu wiocho-miasteczka znajdujemy bardzo przyzwoity pokój, 100 m od plaży. Za 15$ ze śniadaniem. Rezerwujemy na 4 dni. I tu się zaczyna. Poznajemy francuskich sąsiadów, którzy za ten sam pokój obok płacą 11 $... Potem – spacer na plażę a tu: raj na ziemi... ale dla śmieciarza!
Plus zgraje szalejących lokalnych dzieciaków, okropne, chude, schorowane psy, rybackie łodzie i czarne od wulkanicznego, smolistego piasku morze. W tył odwrót – do właściciela hoteliku, krótkie żale na temat niesprawiedliwych cen i skrócenie pobytu do 2 dni. Nazajutrz, wierząc że na Bali MUSZĄ być gdzieś jakieś piękne plaże bierzemy skuter – 40 km na wschód, 40 km na zachód, a tu dupa! Czasem plaże miały 2 m. szerokości i zakończone były betonem, a śmieci na nich było więcej niż na poprzedniej plaży w Lovinie. Zdołowani i po raz pierwszy zawiedzeni podczas naszej już prawie półrocznej podróży uznaliśmy, że chociaż pójdziemy na plażę o zachodzie słońca, przynajmniej śmieci nie będzie widać :-) Na plaży tylko my biali i chmara sprzedawców bransoletek i innego badziewia za dolara – ze 20 osób. Pan usilnie namawia nas na zakupy. Ja – zła na cały miniony dzień mówię mu w końcu: przyjechałam tu z dalekiego kraju, szukać osławionego na świecie raju na ziemi, a tu syf, mętne morze i wysypisko śmieci na plaży. Pytam go: czy nie sądzi, że łatwiej byłoby mu coś tu sprzedać, gdyby rano, z całą ekipą sprzedających znajomych posprzątał chociaż część plaży, wtedy ja siedziałabym na niej cały dzień, kupiłabym ananasa, kokosa, obiadek, może nawet kolejny wisiorek za dolca... Pan na początku powiedział, że śmieci na plaży są, bo; tu cytat: „taka pogoda i padał deszcz”. Po kolejnej odmowie zakupów Pan chwytającym za serce hasłem mówi do Mariusza: „Buy! Save my life!” Kup! Uratuj moje życie! Mario tonem nieznoszącym sprzeciwu odpowiada: Posprzątaj swoją plażę, sam uratuj swoje życie!
Cóż – długo jeszcze się zejdzie aż lokalni domyślą się, że czysta plaża=biznes,
a jeszcze dłużej zanim zrozumieją, że dbanie o otaczającą naturę jest w istocie dbaniem o samego siebie.
Kolejne dni: uciekamy na południe wyspy... dając tym samym drugą szansę Bali.
Dobijamy do Padang Bai, portowego, cichego miasteczka z którego odpływają promy na Lombok. O głównej plaży znowu nie ma co gadać: psy, kury, mnóstwo łodzi, wylegujący rybacy, parking dla skuterów i śmieci. Przynajmniej znaleźliśmy super pokoik w rodzinnym hoteliku Kembar Inn za 9 $ z przepysznym śniadaniem. Niezrażeni odwiedzamy dwie sąsiednie plaże położone za niskimi półwyspami – i tu (oczywiście droga przez półwysep zaśmiecona z krowimi plackami) miłe zaskoczenie, jedna zatoka Blue Lagoon – malutka, cicha z plażą usłaną białymi szczątkami koralowców i druga Secret Beach, z lazurowym morzem, białym piaskiem i wielkimi falami.
Mini raj po przejechaniu trzech czwartych Bali – wreszcie! Ale nie są to piękniejsze plaże niż te, na których byliśmy np.: w Kambodży. Żeby nie było niesprawiedliwie Bali słynie z przepięknej architektury, cudownej sztuki: tańca i muzyki, zdjęcia w następnym wpisie. Podsumowując: może rozpieściły nas poprzednie wyspy, może za wiele oczekiwaliśmy, może jesteśmy zbyt biedni by docenić rajskie prywatne plaże, które przynależą do wielkich balijskich resortów. Jesteśmy niskobudżetowymi wczasowiczami, którzy na Bali nie znaleźli tego czego szukali... hmm. Co innego Lombok.