Przyjechać z Nepalu do Singapuru to jak przesiąść się ze starego roweru babci na statek kosmiczny.
Z biednego Nepalu do bogatego Singapuru. Dla przykładu PKB za 2012 rok Singapuru to 51 162 $ na osobę, w Nepalu, na mieszkańca przypada zaledwie 626 $ (Polski PKB: 12 538 $). Czuliśmy się jakbyśmy trafili do miasta przyszłości, albo jeszcze lepiej do miasta znajdującego się na innej planecie. Brakowało tylko rzeczonych statków kosmicznych, ale czy na pewno... ?
Anna Domańska i Mariusz Sionek w podróży dookoła świata
Pierwszego dnia, gdy wyszliśmy z metra, którym dotarliśmy z lotniska do naszego hostelu, doświadczaliśmy wysokiej temperatury i prawie 100% wilgoci w powietrzu. Momentalnie byliśmy cali mokrzy. Ale powoli przez te kilka dni przyzwyczailiśmy się do tych warunków. Chociaż czuliśmy ulgę wchodząc do klimatyzowanego metra, autobusu czy sklepu. Aby nie marnować czasu od razu pierwszego dnia udaliśmy się do Marina Bay, gdzie po wyjściu z metra staliśmy z opadniętymi szczękami i gapiliśmy się na ogromne wieżowce w jednym z głównych finansowych centrów świata. Ciągnące się wzdłuż horyzontu, rozświetlone budynki, migocząca nocą tafla zatoki, małe stateczki. Cudo.
Jeżeli chodzi o doznania estetyczno-urbanistyczne to odnieśliśmy wrażenie, że wszystko tutaj do siebie pasuje. Mimo, że Singapur – będąc miastem-państwem wielkości Warszawy- boryka się z brakiem miejsca i co rusz wydziera ląd morzu tworząc nowe wyspy – w samym mieście nie da się tego odczuć. Ogromne budynki, rozległe centra handlowe, szerokie ulice i drogi ekspresowe, a przy tym mnóstwo zieleni, parków, ogrodów. Żadnych korków, sic! tłumów na ulicach. Wszystko ze sobą współgra, jest idealnie skomponowane, przemyślane. Uznaliśmy, że każdy początkujący architekt, urbanista, projektant przestrzeni publicznej powinien odwiedzić to miasto w ramach szkolenia wyobraźni.
Z dawnej kolonialnej architektury nie ostało się wiele zabudowań, gdyż zostały wyparte przez nowoczesne budownictwo. Ale jest kilka miejsc, które utrzymały swoją dawną formę. Kolorowe domki z drewnianymi okiennicami, kryte pomarańczową dachówką zmieszane są z drapaczami chmur i stają się dla ludzi oazą przyjaznej człowiekowi, urokliwej architektury, z małymi sklepikami i czarującymi kawiarniami.
Jak w wielu wielkich miastach są tu dzielnice: chińska, indyjska i arabska. W tych małych enklawach dominuje dawna niska zabudowa. Tutaj można troszkę poczuć jak wyglądało to miasto kilkadziesiąt lat wcześniej. Jednak miejsca te znacząco różnią się od podobnych dzielnic w innych miastach. Przykładowo chińska część w Bangkoku jest zwariowana, szalona, tętniąca życiem, brudna i pełna ludzi. Ta sama w Singapurze – poukładana, w miarę spokojna, czysta, sporo ludzi – ale głównie turystów spacerujących między ładnymi równiutkimi straganami. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu z innymi azjatyckimi miastami wiało tu... nudą.
Według nas najbardziej efektownym miejscem jest Marina Bay. Stąd rozciągają się najładniejsze widoki na dzielnicę finansową. Podczas przechadzania się jej ulicami boli szyja od zadzierania głowy w górę. Czuje się tu tętniące serce wielkiego miasta i wielkich pieniędzy. Na ulicach piękne, nieskazitelne Azjatki w biurowych uniformach, gotujący się w garniturach europejscy biznesmeni, taksówki, ekskluzywne sklepy, restauracje. Mając zasobne portfele można tutaj się nieźle zabawić. Co chwilę mija się sklepy najbardziej znanych projektantów – szczególnie na słynnej Orchand Road – głównej alei handlowej. Tu można zupełnie stracić głowę. Niesamowita gra świateł, ekstrawaganckie wystawy, piękne samochody.
Hoteli w Singapurze jest bez liku, szczególnie tych z dużą ilością gwiazdek. Pomyśleliśmy, że być może po miesiącach życia na walizkach i spania czasem w mało „eleganckich” pokojach zafundujemy sobie nocleg w ikonie singapurskich hoteli: Marina Sands Bay z basenem na dachu... Trzy wysokie wieżowce połączone na szczycie ogromną platformą symbolizujące statek, na dole aleja galerii handlowych układających się w falę. Udało nam się tam dostać na samą górę by móc podziwiać wspaniałą panoramę miasta oraz Cieśninę Singapurską pełną statków czekających w kolejce na wolne miejsce w porcie. Dopiero stąd widać ogrom utkanego szkłem i stalą miasta, które nie gaśnie i nie zasypia. Konta bankowe inwestujących tu biznesmenów pracują na okrągło
A co do noclegu... po sprawdzeniu najtańszej opcji uznaliśmy, że wydanie 359 $ singapurskich za noc byłoby szaleństwem (w Nepalu można przeżyć za tyle 20 dni w podróży ALL INCLUSIVE;-)!).
Ciekawym miejscem, które można zobaczyć w Singapurze, a które nie widnieje jako atrakcja turystyczna jest port kontenerowy, który rozładowuje drugą co do wielkości ilość kontenerów na świecie po Szanghaju. Można go podziwiać z wysokich budynków lub z bliska – np. dojeżdżając metrem do stacji Haw Par Villa i później przechadzając się wzdłuż West Coast Park. Bezpośredniego dostępu do portu nie ma, przynajmniej my takowego nie znaleźliśmy (a szkoda, bo mogłaby to być naprawdę wspaniała atrakcja turystyczna), gdyż cały teren jest ogrodzony i pilnowany, jednak z dalszej odległości można podziwiać pracujące dźwigi rozładowujące statki i ustawiające kontenery jeden na drugim. Ich wielkość przyprawia o zawrót głowy. Niesamowite wrażenie robią również niezliczone kontenerowce. Do tej pory takie rzeczy widziałem tylko na kanale Discovery, a teraz miałem okazję podziwiać to wszystko na żywo. Cuda techniki i współczesnej gospodarki.
Mimo braku miejsca rządzący Singapurem zdecydowali się na to by jedną z wysp przeznaczyć na park rozrywki. Nazwano ją Sentosa, co w wolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej tyle co „pokój i spokój”. W latach 80-tych i 90-tych wybudowano mnóstwo atrakcji, ale przez dłuższy czas miejscowa ludność uważała je za mało interesujące. Krążył nawet żart, który tłumaczył nazwę Sentosa jako "So Expensive and Nothing to See Also", czyli: bardzo drogo i nic ciekawego do zobaczenia. To pierwsze wydaje się być ciągle aktualne bo bilety wstępu na większość obiektów zaczynają się od 60 $. My skorzystaliśmy tylko z wizyty w największym na świecie akwarium – cena za wejściówkę 29$ singapurskich. Ogólnie cały park rozrywki poza niektórymi obiektami wydaje się być bardzo sztucznym miejscem gdzie bardziej można się zmęczyć niż odpocząć. Od stworzonych na niej plaż odstrasza morderczy upał i wilgotność oraz mozaika setek statków widocznych w morzu, które sprawiają, że woda nie jest już turkusowo nieskazitelna. Ten „największy plac zabaw” nie przypadł nam do gustu. Jednak wyspę co roku odwiedza około 5 mln ludzi. Widocznie jest w niej coś czego my nie dostrzegliśmy...
Najbardziej efektywnym środkiem transportu w Singapurze jest metro (MRT). Praktycznie wszędzie można nim dojechać. Jest dobrze rozbudowane, bardzo czyste i zadbane. Od wejścia do metra wszędzie można zobaczyć tabliczki z ostrzeżeniami: nie wolno jeść i pić (kara 500$), nie wolno śmiecić (kara 500$), nie wolno palić papierosów (kara 2000$), nie wolno, nie wolno, nie wolno... Wszystko jest super, ale ilość tabliczek z zakazami po pewnym czasie zaczyna irytować. A jeszcze jak co chwila głos w jadącym pociągu powtarza: uważaj na przerwę między wagonem a peronem, uważaj na przerwę między wagonem a peronem, uważaj na przerwę między wagonem a peronem... idź prawą stroną chodnika, wypuść wysiadających, uważaj, śliska podłoga... uważaj... uważaj... Ma się wrażenie, że ludzie traktowani są tutaj jakby byli 5 letnimi dziećmi w przedszkolu i trzeba ich wszystkich prowadzić z rączkę. Zapewne dlatego, że jesteśmy tu z zewnątrz nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak silnej inwigilacji i nadgorliwej troski o obywatela. Ale może dzięki temu jest tu taki porządek? W każdym razie zaczęliśmy zastanawiać się jak funkcjonowali by Singapurczycy gdyby tak nagle głos z megafonu zamilkłby? Anarchia, chaos czy koniec świata?
Po 4 miesiącach w innych częściach Azji zaskoczeni byliśmy również ludźmi. Wszyscy są bardzo powściągliwi, wycofani, wydaje się, że nie zwracają na turystów uwagi. Bardzo cisi, spokojni. Jeżeli ktoś cię szturchnie przez przypadek w tłumie od razu słyszysz szybkie przeprosiny. Oczy spuszczone w dół, żadnego kontaktu wzrokowego, zapytani o pomoc udzielają rzeczowej odpowiedzi bez cienia poufałości. Nikt cię nie zaczepia i nie chce ci czegoś wcisnąć, sprzedać. Azja, a jednak inny świat... W przejściach podziemnych, w metrze często należeliśmy do mniejszości „białych”, których zdradza nie tylko kolor skóry ale też wzrost. Dookoła otaczali nas drobni, czarnowłosi Azjaci.
Singapur oprócz swojej szklanej, biznesowej twarzy ma drugie oblicze. Jest to kraj, którego ustrój nazywany jest fasadową demokracją. Od lat rządzi ta sama partia i ci sami ludzie, opozycja dopiero w ostatnich latach zajęła kilka nieznaczących miejsc w parlamencie. Wszelkie (poza Internetem) media należą do władz, stąd podejrzenie o działania propagandowe i cenzurę wydaje się być na miejscu. W tym mieście-państwie najlepiej jeśli jesteś zamożnym, wykształconym, pracującym, bezdzietnym ludzikiem, który nie ma zbyt kontrowersyjnych poglądów, nie choruje i sam opłaca sobie składki emerytalne. Pozostali muszą dbać o siebie i własny los na własną rękę. Co najbardziej zaskakujące Według statystyk prowadzonych przez ONZ w Mieście Lwa wykonuje się najwięcej wyroków śmierci w przeliczeniu na liczbę mieszkańców.
Kontrowersyjne, nie pozostawiające nikogo obojętnym, ultra czyste miasto, które oszałamia pogastwem i pięknem. Opinie na jego temat są różne, nasza jest mimo wszystko jedna: bez odwiedzenia tego miejsca, nie można poznać wszystkich twarzy Azji. Na własnej skórze przekonaliśmy się jak to jest zatopić się w wielkim mieście, zgubić pośród wieżowców, poczuć się jak mała mróweczka i popatrzeć jak żyją najbogatsi tego świata.
Początkowo nie braliśmy pod uwagę Singapuru jako miejsca, które moglibyśmy odwiedzić. Z naszym małym budżetem przewidzianym na Azję uważaliśmy, że nas na to po prostu nie stać. Wszystko zmieniło się po tym jak spotkaliśmy w Kepie w Kambodży parę Polaków Olka i Monikę (pozdrawiamy ich z tego miejsca bardzo serdecznie), którzy byli w Singapurze i którzy przekonali nas, że nie musi to być bardzo droga wyprawa, a na pewno kraj ten jest wart odwiedzin. Na własnej skórze przekonaliśmy się jak to jest zatopić się w wielkim mieście, zgubić pośród wieżowców, poczuć się jak mała mróweczka i popatrzeć jak żyją najbogatsi tego świata.