Nigdy nie zachwycałam się mediami społecznościowymi. Od zawsze na ich rzekome zalety patrzyłam raczej z przymrużeniem oka. Nie dostrzegałam fenomenu Twittera, Facebooka czy Instagrama. Na mój pogląd składa się wiele kwestii - mojego sposobu postrzegania prywatności, życiowych doświadczeń, pokolenia (być może niewiedzy?), definiowania tego co nazywamy silnymi relacjami międzyludzkimi. To może karykaturalne porównanie, ale sobie na nie pozwolę. Z tego co zauważyłam, stosunek Donalda Trumpa do mediów społecznościowych, a w szczególności do Twittera był dotychczas zgoła inny niż mój. Aż tu nagle, ban!
Wiele już w tej sprawie zostało powiedziane. Nie będę odtwarzać sporu, który zaistniał, ani odnosić się do kończącego kadencję Prezydenta USA w sposób szczególnie pobłażliwy. Wydarzenia z Kapitolu są czymś, co niewątpliwie napawa nas wszystkich ogromnym lękiem. Kto jest za to odpowiedzialny? Trump? I tu zaczynają się schody. Normy, wedle których zostałam wychowana jako obywatelka nakazują mi myśleć, że odpowiedzialnym za dochodzenie powinny być służby, sądy, trybunały. To ostatecznie one, wspólnie z opinią publiczną powinny dojrzeć do oceny, kto ma, a kto nie, prawo do uczestniczenia w życiu politycznym, publicznym, społecznym. Amerykanów wyręczył Mark Zuckerberg i jego koledzy z branży.
Czytając komentarze polskich dziennikarzy, polityków i zwykłych obywateli dochodzę do wniosku, że stało się coś zupełnie odwrotnego od pierwotnych oczekiwań. Media społecznościowe miały demokratyzować, ułatwiać dostęp do informacji. Miały łączyć. Ich rola miała polegać na wyzwoleniu społeczeństw, przynajmniej w jakimś stopniu, spod pręgierza rosnących koncernów medialnych. To się nie udało. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Okazało się, że to była pozorna alternatywa.
Na usta ciśnie się znane i szeroko występujące wśród rozmaitych dyskusji pytanie - kto zawinił? Kogo należy rozliczyć (najlepiej we wpisie na Facebookowej stronie czy profilu)? Najłatwiejszym celem jest państwo jako struktura stanowiąca prawo, dbająca o bezpieczeństwo, wszelakie standardy życia, odpowiedzialna za poszczególne polityki publiczne. Problem jednak polega na tym, że państwo w wymiarze administracji i klasy politycznej jest dla Facebooka takim samym potencjalnym KLIENTEM jak firma prywatna. Społeczeństwa wręcz oczekują, że państwo będzie używać mediów społecznościowych jako instrumentu komunikacji z nami. Chcemy się zbliżać do polityków, wchodzić z nimi w interakcje. Dobrze prowadzone konto na Twitterze czy „fejsie” jest czymś w rodzaju atrybutu. To przecież dzięki powszechnemu dostępowi do mediów społecznościowych nieszczęsny Trump został POTUSem, Brytyjczycy opuścili Unię Europejską, Zjednoczona Prawica utorowała sobie drogę do władzy. Zapominamy, że pomiędzy nami, użytkownikami, a przykładowo, „livem” Hołowni stoi algorytm. My co najwyżej współdecydujemy o treściach, które pochłaniamy non stop, zatapiając co chwila głowę w ekran.
Nie ma już więc takiej demokracji, o jakiej marzyliśmy. Państwa nie odgrywają już takiej roli jak kiedyś. Bezwiednie podzieliliśmy się władzą z gigantami, dla których słowo kapitał to coś więcej niż pieniądze. Zresztą, władza rozumiana w dotychczasowy sposób wydaje się nie wypełniać definicji, którą wyznają władcy sektora Big Tech. Ten świat dopiero się rodzi, a my już nie nadążamy. Dynamika przepływu informacji jest przecież zabójcza dla ludzkiej percepcji. Wystarczy wziąć pod lupę temat wynagradzania medyków - kto jeszcze dziś o tym rozmawia? Pamiętacie jeszcze, że pielęgniarki i położne planowały strajk? Nawet setki tysięcy ludzi i wielkie emocje związane z wyrokiem TK ws. aborcji uległy wyciszeniu. Tak to właśnie działa - od pożaru do pożaru, z rozwijającą się encyklopedią teorii spiskowych w tle.
Dlaczego ja, związkowiec zabieram w tej sprawie głos? Dlaczego się temu tak skwapliwie przyglądam? Uważam, że czas najwyższy zacząć dyskutować o Internecie, mediach społecznościowych, mediach w ogóle, jako o przestrzeni ważnej z punktu widzenia praw pracowniczych. Dezinformacja dotyka również tych, którzy walczą o prawa zatrudnionych. Związkowcy również borykają się z problemem hejtu czy fake newsów. Powstają pytania o prywatność i bezpieczeństwo danych osób, które są odpowiedzialne za organizowanie i przewodzenie akcjom strajkowym.
Nie twierdzę, że Twitter czy Facebook prowadzą politykę antypracowniczą. Antypracowniczy wydaje się być mechanizm zarządzania treściami umieszczanymi na portalach, który wymusza procesy polaryzacyjne, podwyższa temperaturę sporu. Na tym tle codzienna działalność związkowa wydaje się nie być atrakcyjna dla algorytmu. Pozostaje więc wpisać się w kulturę agresji, dzielenia, opluwania, grożenia. Tylko w ten sposób można wyjść poza bańkę. A za jej rogiem czekają ci, którzy myślą inaczej. Dochodzi do eskalacji, a po niej następuje wyciszenie. Na innej stronie, innej grupie toczy się już przecież inna wojna.
Rządy będą wolały nie widzieć, że Big Tech przybiera na wadze. Z punktu widzenia interesu politycznego, korzystniej jest rezygnować z wolności na rzecz wygranych wyborów, dominacji w tej czy innej dyskusji. Politycy mają w zanadrzu środki w postaci pieniędzy i ludzi, dzięki którym będą traktować media, w tym te społecznościowe, niczym folwark. Owszem, w ministerstwie sprawiedliwości zrodził się pomysł, by zapobiec powtórce z Donalda Trumpa. Tyle, że to jest idea mająca na celu ochronę kont polityków.
Na naszych oczach rodzi się nowy katalog praw. Nowa agenda. Związki zawodowe powinny włączyć się w walkę z dezinformacją, serwowaną przez układ dwóch wielkich sił - słabnącej klasy politycznej, która legalnie kupuje doping u rosnących w siłę sprzedawców ludzkich lęków i nadziei.