Jest kilka problemów poruszonych w
tekście, o których chciałabym rozmawiać. Na początek zastanawia mnie społeczność szpitala. Anna M. nie pracowała tam sama.
Oddział, na którym stosowano te drastyczne metody pseudo terapii nie był oddzielony fosą i wysokim murem od świata. To jeden z budynków dużego kompleksu. Zadaję więc sobie pytanie, czy faktycznie z jakiegoś innego oddziału nie zaglądał tam żaden lekarz? Nigdy nie wpadł na kawę dyrektor całego szpitala? Zwyczajnie w to nie wierzę! Nie wierzę, że szefowie szpitala nie wiedzieli o niczym. Pojawia się też pytanie o to, jak funkcjonowali na oddziale pozostali lekarze. Nie zauważali rzędu stojących przez kilka godzin pacjentów? Wierzyli, że to "nowatorska" forma terapii? Woleli wygodne milczenie, czy też może ulegli patologicznemu czarowi ordynator? Jak to możliwe, że grupa dorosłych, przygotowanych do zawodu osób milczała przez kilka lat, tolerowała owe opisane w artykule metody, a więc według mnie zgadzała się z nimi? Mam nadzieję, że któryś z lekarzy zdobędzie się na odwagę i odpowie na te pytania. Przejdzie zalecaną terapeutom superwizję i będzie umiał wytłumaczyć mechanizm działania zespołu, w którym funkcjonował. Zastanawia mnie też milczenie samorządu lekarskiego. Czyżby fałszywie pojmowana solidarność zawodowa sięgała aż tak daleko?
Kolejna osoba, której bezczynność mnie zastanawia, to psycholog. Przypisani jej byli jacyś konkretni pacjenci, których diagnozowała i obejmowała terapią, ale czy na pewno? Nie potrafię uwierzyć, że nic jej nie zaniepokoiło, że nie zastanowił jej stan któregoś z pacjentów. W dobrych szpitalach, nie tylko psychiatrycznych omawia się poszczególne przypadki. Rozmawia się o pacjentach, o postępach ich terapii, planuje dalsze postępowanie. Takiego systemu pracy uczył mnie na początku mojej drogi zawodowej prof. Andrzej
Kiejna. Dziś dalej konsultuję się z kolegami psychologami i psychiatrami swoich pacjentów. Bywa, że mam wątpliwości, że potrzebuję spojrzenia kogoś innego, że zwyczajnie chcę przedyskutować to co robię, żeby osiągnąć największą efektywność psychoterapii.
Smuci mnie też cisza środowiska psychologicznego, które kilka lat temu tak ostro i jednoznacznie potrafiło zareagować w sprawie Andrzeja Samsona, a tutaj milczą liczne towarzystwa psychologiczne.
Idźmy dalej. Autorka tekstu wspomina, że część pacjentów była skierowana na leczenie wyrokiem sądu:
"Hania tak opisuje mi teraz swój pobyt w szpitalu w 2009 roku: - Miałam 15 lat, gdy trafiłam na oddział psychiatryczny. Policjanci, którzy po mnie wtedy przyjechali, nie powiedzieli, dlaczego biorą mnie do szpitala."
Czyli były dzieci, zapewne dalej są na rozrzuconych po całej Polsce oddziałach psychiatrycznych, nad którymi teoretycznie pieczę sprawuje sąd. Powinny czuć się dzięki temu bezpieczne. Chciałabym zatem zapytać sędziów, którzy umieszczali nieletnich na tym oddziale, jak nadzorowali przebieg terapii? Czy przy pomocy np. kuratorów sądowych sprawdzali co się z takim dzieckiem dzieje? W jakich interwałach sprawdzali raporty i czy znajdowali chwilę na namysł nad efektami swoich decyzji? Obawiam się, że nic takiego się nie działo albo działo w sposób niewystarczający. Można zatem wysnuć tezę, że i w tym obszarze nasz system sądowniczy jest niewydolny. Potwierdzają to kolejne tragedie, jak w przypadku rodziców zastępczych z Pucka, która doprowadzili do śmierci powierzonych im dziecka? Przyznam, że nie wiem dokładnie jak wygląda nadzór nad wykonaniem decyzji o skierowaniu na leczenie psychiatryczne dziecka. Mam nadzieję, że ten tekst spowoduje, że całym problemem
minister sprawiedliwości. Może to kolejna ze spraw, którymi powinni się zająć nowy
Rzecznik Praw Obywatelskich i
Rzecznik Praw Dziecka.
Wreszcie rodzice. Często zagubieni, przytłoczeni problemami dziecka, którzy uwierzyli i ciągle wierzą specjalistom obiecującym pozytywną zmianę. Ufnie oddają pod opiekę swoje dzieci nauczycielom, lekarzom, terapeutom. Często słyszą fachowe słownictwo, którego nie rozumieją. Zdenerwowani, przytłoczeni problemami nie ośmielają się zapytać i poprosić o wyjaśnienie. Lekarze, terapeuci, pedagodzy często zapominają, że to ich obowiązkiem jest zadbanie o skuteczną komunikację pomiędzy pacjentem/ uczniem/ podopiecznym i jego rodziną.
Wspomnę tylko oportunizm obecnego dyrektora szpitala, który zgodził się na rozwiązanie umów o pracę Anny M. i dwóch innych pracowników "za porozumieniem stron" , bo nie chciało mu się jeździć do sądu ”Nie chciałem tak jeździć do sądu non stop. Moim obowiązkiem jest przede wszystkim dbanie o dobro pacjentów. Na oddziale XXIII zmieniła się kadra, jest sprawny monitoring, oddział działa teraz prawidłowo. Na takich działaniach musiałem się skoncentrować". Serio? W swojej trosce o pacjentów nie zastanowił się, że dzięki temu zarówno zwolniona lekarka, jak też owi pracownicy mogą dalej pracować z dziećmi w podobnych placówkach? Moim zdaniem powinien wspomnieć słowa przysięgi jaką składał zostając lekarzem.
Wiele z postawionych przeze mnie pytań pozostawiam bez odpowiedzi, wiele odpowiedzi będę musiała poszukać sama. Tragedia oddziału XXIII w szpitalu w Starogardzie Gdańskim prowokuje moim zdaniem do głębszego zastanowienia się nad systemem opieki psychiatrycznej nad dziećmi, ale też jest to kolejny przyczynek do dyskusji nad jakością pracy sądów i prokuratury. Mam poczucie, że coś równie istotnego, jak wiedza merytoryczna, czyli etyka zawodowa umyka w codziennej praktyce wielu osobom. Myślę, że też powinniśmy sobie przypomnieć o "obywatelskim zawiadomieniu domniemania popełnienia przestępstwa". Mnie tekst
Justyny Kopińskiej w
Gazecie Wyborczej zmusił do refleksji, do zastanowienia też nad etyką pracy, o której w codziennym pędzie nie myślimy za wiele, a która dotyczy każdego zawodu, w szczególności tych, które niosą za sobą odpowiedzialność za drugiego człowieka.