Czasem najlepszą reklamą jest brak reklamy. Ukryte w miejskiej dżungli Manhattanu bary potwierdzają tę teorię. Czym dzisiaj są pozostałości po amerykańskiej prohibicji?
Czym są tzw. speakeasy bars, czyli w skrócie speakeasies? To ukryte bary – bez szyldu, bez oficjalnej reklamy. Trzeba wiedzieć, gdzie ich szukać, a czasem aby do nich wejść, konieczna jest znajomość hasła.
Bary speakesy to termin, który pochodzi jeszcze z czasów prohibicji w USA, a więc lat 1920-1933. Wtedy ukryte, nielegalne bary powstawały jak grzyby po deszczu – były one miejscem, gdzie można było napić się alkoholu (często wątpliwej jakości i pochodzenia – ale kto na to wtedy zwracał uwagę…). Nierzadko ten intratny biznes prowadzili członkowie zorganizowanych grup przestępczych. Nazwa speakeasy nie jest przypadkowa – tego typu bary siłą rzeczy musiały funkcjonować w ukryciu przed policją, co oznacza, że trzeba było i o nich, i w nich rozmawiać przyciszonym głosem (ang. speak easy).
Mimo że prohibicja w USA została zniesiona ponad 80 lat temu, to w Nowym Jorku bary speakeasy wciąż przyciągają tłumy. Dla nowojorczyków są one po prostu miejscem, gdzie można wypić świetnego drinka – zaś turyści traktują je jako ciekawostkę i sposób na rozrywkę podczas poszukiwań konkretnego baru. O tajemniczości raczej nie ma już mowy – niektóre bary speakeasy są nawet wymieniane w przewodnikach turystycznych.
Ja zaglądnęłam do trzech barów speakeasy. Pierwszym z nich był Angel’s Share na króciutkiej Stuyvesant Street – jednej z najstarszych ulic na Manhattanie. Do baru wchodzi się przez niepozorne drzwi ukryte w japońskiej restauracji.
Klimatyczne wnętrze baru było przepełnione ludźmi, nawet mimo faktu, że nie można tam wejść większą grupą niż 4 osoby. Podobnie jak w restauracji obok, gospodarzami są tu Japończycy – co nie zmienia faktu, że jeden z tutejszych sztandarowych drinków powstaje na bazie polskiej Żubrówki. I jest naprawdę świetny.
Wcześniej czytałam, że właśnie w Angel’s Share serwowane są najlepsze drinki w Nowym Jorku. No cóż, nie jestem aż takim znawcą, aby to oceniać – ale i tak moim zdaniem warto tu przyjść, chociażby dla ciekawej atmosfery tego miejsca (więcej zdjęć znajdziecie TUTAJ).
Jednym z najsłynniejszych - a może wręcz najsłynniejszym – barem speakeasy na Manhattanie jest Please Don’t Tell, czyli PDT. Do baru wchodzi się przez małą i niezbyt okazałą knajpkę z hot-dogami, w której znajduje się stara drewniana winda. To właśnie ona stanowi wejście do PDT.
Oczywiście wnętrze baru to już inna historia – jego wystrój jest taki trochę… hipsterski. Na ścianie wisi niedźwiedź w czapce, jeleń w okularach i parę innych ciekawych rzeczy. Tak czy inaczej, drinki są tu uważane także za jedne z lepszych w Nowym Jorku, a dodatkowo można tu zamówić hot doga ze wspomnianej knajpki obok.
Na koniec zostawiłam bar, który mnie najbardziej urzekł swoim wystrojem - Raines Law Room. Podczas gdy dwa poprzednie bary znajdowały się na imprezowej Lower East Side, ten jest umiejscowiony w spokojnej uliczce w dzielnicy Flatiron. Z zewnątrz można odnieść wrażenie, że nic się tam nie dzieje, bowiem drzwi do baru wyglądają tak, jakby się wchodziło do gabinetu prawnika.
Nazwa baru nawiązuje do historii Nowego Jorku, o czym przypomina pierwsza strona menu. Prawo Rainesa zostało wprowadzone w tym mieście w 1896 r., żeby uregulować obrót alkoholem – czyli w praktyce, aby ograniczyć jego sprzedaż. Sprytni właściciele barów nauczyli się jednak szybko to prawo obchodzić…
Mi osobiście wnętrze Raines Law Room wyjątkowo przypasowało. Styl jest tu bardziej elegancki niż w przypadku pozostałych dwóch barów, a fotele są wyjątkowo wygodne. Drinki też są na wysokim poziomie – ja poprosiłam o coś orzeźwiającego spoza karty i się nie zawiodłam (relację z większą liczbą zdjęć znajdziecie na moim blogu).
Nocne tournée po nowojorskich barach speakeasy i poszukiwanie do nich wejść w postaci różnych zakamarków i nieoznaczonych drzwi to przednia zabawa, która jest coraz popularniejsza wśród turystów. Idea ukrytych barów rozprzestrzeniła się zresztą na cały świat - obecnie można je znaleźć praktycznie w każdym dużym mieście, także w Warszawie.
Jednak nigdzie nie ma ich tyle, co na Manhattanie – i zapewne nigdzie indziej odnajdywanie ich nie jest tak dobrą rozrywką, jak w tej prawdziwej miejskiej dżungli.