Mówi się, że trudno w Polsce żyć, trudno także umrzeć. Stary, cierpiący człowiek wydaje się nie mieć praw do spokojnego odejścia. Musi przecierpieć swoje, nawet pod opieką rodziny. Bo często nie ma lekarza, bo zdarza się, że nikt nie odbiera telefonu, bo nikt nie wystawia zlecenia, bo jest weekend.
Ufam, że gdy przyjdzie mój kres, mam nadzieję, że będzie już inaczej.
Warszawa, stolica 40. milionowego kraju. XXI wiek.
Umiera człowiek. Wypis ze szpitala nie pozostawia żadnych złudzeń. Pozostaje czekanie i uśmierzanie bólu.
I poszukiwanie pomocy.
Ale po kolei.
Mama ma 85 lat, jest zdrowa i silna, taki „przedwojenny materiał”, ale od jakiegoś czasu skarży się na brak apetytu. Boli ją brzuch. Słabnie w oczach. Z żwawej, zawsze uśmiechniętej starszej pani, w ciągu kilku dni zmienia się w osobę cierpiącą. Lekarz rodzinny kieruje do szpitala.
Badania. Jest źle. Nawet fatalnie. Choroba jest bardzo zaawansowana. Zaatakowany jest cały organizm. Szok dla rodziny. Niedowierzanie. Mama niknie w oczach. Tydzień szpitala a jakby 10 lat.
Szpital. Osobna historia.
„Pokój socjalny” nie jest - jak nazwa wskazuje - pokojem dla pacjentów i rodzin – to enklawa personelu. Jest jednak kuchenka i w niej czajnik oraz kubki. Te ostatnie nie dla pacjentów. To prywatna własność.
„Tu jest Polska” pokrzykuje salowa na córkę pacjentki, która odważyła się - nieświadoma praw własności - zrobić herbatę matce w cudzym kubku.
Spięcie. „A Pani by dała herbatę obcemu człowiekowi w swoim kubku?” – zaczepnie pyta salowa. „Tak, zrobiłabym, wystudziła i podała, jeśli pacjent by cierpiał i prosił o picie”.
Ale tu jest Polska, tu się tak nie dzieje. A szwedzkie standardy córki można sobie wsadzić…
Kilka dni pobytu, niewielkie zainteresowanie pacjentką - w końcu weekend – wtedy w szpitalu w ogóle nic się nie dzieje. Przypadkowy lekarz na dyżurze. Przechowalnia. Córka pomaga mamie, ale i sąsiadkom w niedoli. Czas płynie wolno.
Wraz z nowym tygodniem, po urlopie, w szpitalu pojawia się synowa. Gęba znana z telewizji to i salowe milsze, znajduje się zmiana pościeli i nawet sąsiadka z łóżka karmiona jest „humanitarniej” – czyli inaczej niż dotąd. Bez krzyku.
Potem wypis. Wiele trudnych słów i jedno powtarzające się jak zaklęcie. Rak. Wszędzie rak.
Teraz ważne, by zabrać chorą do domu, by tak jak chce - mogła odejść w otoczeniu bliskich we własnym pokoju z widokiem na kwiaty na balkonie. Z synem i córką przy boku. Dzieci – ale już przecież dorośli - jeszcze nie wiedzą co ich czeka. Jest piątkowe popołudnie. Transport do domu sprawny i delikatny. Troskliwość młodych mężczyzn ujmuje za serce.
Czekają procedury.
Szpital wystawił bliskim skierowanie do domowego hospicjum. Szybko, póki jeszcze piątek, rodzina dostarcza tam dokumenty w nadziei, że przejmą opiekę bezpośrednio po szpitalu. Dzwonią. Nikt nie odbiera. Zostawiają wiadomość. Nikt nie oddzwania. Dopiero w poniedziałek rano – w kolejnym- usłyszą, że może dziś, ale nie wiadomo kiedy. W poniedziałek to już może nie być potrzebne. To nic nie poradzimy – ktoś się z Państwem skontaktuje… Przez weekend nie kontaktuje się nikt.
Mama, cierpiąc bardzo, najwyraźniej podejmuje decyzję, że nie chce już się męczyć. Odmawia jedzenia i picia. Nie chce leków, ale widać, że bardzo cierpi więc dzieci tłumaczą jej, że chcą tylko uśmierzyć ból. Jedna pigułka i łyżeczka wody. Przychodzi sen.
Dorosłe, ale strasznie bezradne dzieci nadal próbują szukać pomocy.
Dyżurna przychodnia pielęgniarki nie przyśle, bo musi być zlecenie. Lekarz proszony o nie, radzi przez telefon, aby odmawiająca przyjmowania leków mama skontaktowała się z psychiatrą.
W Internecie znajdują pielęgniarkę pracującą 24h. Ta mówi, że przyjedzie jak będzie zlecenie. Daje namiary na lekarza. To neurolog. Przyjeżdża, bada, wypisuje zlecenie dla pielęgniarki. Na haku pod ulubionym obrazkiem z górskim pejzażem zawisa kroplówka. Nadal nic na ból.
Mama gaśnie w oczach.
Weekend jest straszny, zawieszenie między życiem a śmiercią. Chłodna pustka miedzy szpitalem a hospicjum. Chora jakby znika, powolutku odchodzi. Dzieci siedzą i czekają. Nic nie mogą zrobić, tylko dać miłość i obecność.
Bezsenne noce i słuchanie oddechu. Straszne zmęczenie.
W poniedziałek przychodzi wspaniała lekarka rodzinna. Przepisuje „coś na ból”. Mija kolejny dzień. Z hospicjum nie ma telefonu. Nic się nie zmienia. Poza kroplówką, którą poinstruowani przez pielęgniarkę zmieniają biorąc wcześniej taksówkę do apteki na Banacha. Glukoza jest podobno tylko tam. I niebieska wenflony.
We wtorek dzwoni lekarz z hospicjum „może po południu zajrzę, najdalej jutro”.
Jutro? Nikt nie wie co będzie jutro. Lekarz nie pojawia się po południu, dopiero wieczorem.
- Trzeba czekać. - To agonia. Nie wiadomo ile potrwa.
Straszne jest to czekanie. Jedyne co się dzieje, to podawanie kropli uśmierzających ból. Nie można się pomylić, by nie przekroczyć dawki - choć do maksimum jeszcze daleko i kusi, aby dać kilka kropel więcej... Ale trzeba uważać i dbać, by nie bolało. Kapie kroplówka… w pokoju jest ciemno.
Środa siódma rano - wpada lekarz z hospicjum, jest miły i zaangażowany, podsuwa do podpisu potwierdzenie dwóch wizyt. Przyjdzie potem jeszcze raz i podsunie do podpisu kolejny blankiet, na którym rodzina poświadczy, że nawet pielęgniarka hospicyjna była dwa razy. Nieprawda, nie było jej wcale, ale nie bądźmy małostkowi.
Potem przybiega jeszcze pielęgniarka z przychodni. Można na nią liczyć, jest przejęta, siada w kuchni na chwilę rozmowy. Potem odchodzi do swoich zajęć.
Cisza. Czas stanął w miejscu.
Koniec.
Córka otwiera okno… w Szwecji tak robią, by dusza mogła odejść.
Żegnaj mamo…
Do zobaczenia…