Do Aberdeen przyjechaliśmy późnym wieczorem i na wstępie ze smutkiem skonstatowaliśmy, że nie ma możliwości zatrzymania samochodu na poboczu, żeby zrobić sobie upragnione pamiątkowe zdjęcie pod tablicą z nazwą miasta i kultowym „Come as you are” wypisanym pod spodem. Nic to jednak, bo czekały nas jeszcze inne mocne przeżycia – wizyta pod domem, w którym urodził się Kurt i słynnym mostem, pod którym sypiał i szukał natchnienia. Wszystko zaczęło się słabo – najpierw próbowaliśmy wejść pod wspomniany most od złej strony, a potem już niemalże fotografowaliśmy nie ten dom, co trzeba. W końcu jednak znaleźliśmy odpowiedni dom, a także miejsce pod rzeczonym mostem, gdzie oczywiście nie zabrakło pamiątek po Kurcie – informacyjnej tablicy, kilku kiepskich rzeźb z gitarą jako motywem przewodnim (ktoś nawet zdobył się na niezłego suchara – pusty stojak na instrument i tabliczka z napisem „Kurt’s air guitar”). Mimo tych nieporozumień miasto wywarło na nas olbrzymie, depresyjne wrażenie. Potem kolejny punkt wyprawy – Seattle. Pierwszy dzień w tym deszczowym mieście zaczęliśmy od wizyty w niezwykłym, kolorowym budynku Experience Music Project zaprojektowanym przez Franka Ghery’ego. Swoje kroki skierowaliśmy od razu na specjalną wystawę poświęconą Nirvanie.
Efekt, który wywarły na nas zebrane tam pamiątki po zespole był po prostu piorunujący – kasety z pierwszymi nagraniami demo, listy pisane ręcznie przez Cobaina, jego rysunki, stroje (między innymi słynny sweter z koncertu MTV Unplugged), gitary zniszczone na scenie - wszystko to przyprawiało o zawrót głowy. Na dodatek można było słuchać nagrań audio czy oglądać filmy poświęcone tamtym czasom i scenie grunge, co spowodowało, że spędziliśmy w zaledwie kilku pomieszczeniach muzeum ładnych parę godzin.
Kiedy w końcu wyrwaliśmy się ze szpon nostalgii i udało nam się wyjść z EMP poszliśmy dalej śladami Kurta aż do jego domu w pięknej portowej dzielnicy Seattle, w którym mieszkał z Courtney i popełnił samobójstwo. Obok stała oczywiście słynna ławka, na której zwykł przesiadywać. A na niej… zbiór najróżniejszych rzeczy zostawianych przez fanów od listów, przez pieniądze (między innymi złotówki), kwiaty, święte obrazki aż do pukla włosów przyklejonego gumą.
Wszystkie te przeżycia przypomniały mi jak ważnym w mojej edukacji muzycznej, a teraz odrobinę przeze mnie zapomnianym, zespołem była Nirvana. Trochę się cieszę, że dopiero teraz zobaczyłam to wszystko, bo coś czuję, że jako szesnastolaka mogłabym tego nie przeżyć…
Ps. Wystawa poświęcona Nirvanie pokazywana jest do kwietnia 2013 roku.
Ola Żmuda