Neil Young to prawdziwa rockowa instytucja. Jest obecny na scenie już szóstą dekadę, a jego wpływ na kolejne pokolenia wykonawców jest nie do przecenienia. Niestety, aby posłuchać go na żywo w ramach trasy promującej zeszłoroczną, doskonałą płytę „Psychodelic Pill”, trzeba było wybrać się do naszych zachodnich sąsiadów.
„Jak ktoś o takim głosie mógł stać się tak sławny?!” – Karen O, Yeah Yeah Yeahs
Europejska część „Alchemy Tour” rozpoczęła się w berlińskim Waldbühne, wielkim betonowym amfiteatrze będącym częścią kompleksu olimpijskiego pamiętającego jeszcze czasy hitlerowskie. Tego wilgotnego czerwcowego wieczoru szczelnie wypełniło go ponad dwadzieścia tysięcy sympatyków Kanadyjczyka, często podążających za nim na drugi koniec świata. Do środka wpadliśmy dosłownie w ostatniej chwili, zdążyliśmy tylko kupić piwo, zająć strategiczną pozycję i po chwili z głośników popłynęły pierwsze dźwięki TEJ gitary. Young i jego długoletni towarzysze z Crazy Horse prezentują podczas tej trasy swoje zdecydowanie hałaśliwe i zgiełkliwe oblicze. Zaczęli od „Love and Only Love” z „Ragged Glory”. Ascetyczna scena, z wyjątkiem dużego logo pozbawiona dekoracji pozwalała skupić się na muzyce i muzykach. Crazy Horse ubrani byli na biało, mistrz ceremonii na czarno, skrywając twarz pod rondem kapelusza. Za moment (tzn. jakieś dziesięć minut gitarowego warkotu) grali już genialne „Powderfinger”, przywitane owacyjnie przez międzynarodową publiczność. To w końcu jeden z najbardziej znanych kawałków artysty. Krótkie przywitanie i jedziemy z nowym materiałem. Numer tytułowy z ostatniej płyty i znakomicie wykonany, skrzący się od kapitalnych solówek „Walk Like a Giant” czyli singiel trwający w wersji płytowej szesnaście i pół minuty, w Berlinie rozciągnął się do ponad dwudziestu.
Następnie zaskoczenie: „Hole In The Sky” – premierowy numer! Wyciszona ballada z kapitalnymi wielogłosami. Po chwili Neil bierze do rąk gitarę akustyczną i przygrywając sobie na harmonijce intonuje „Heart of Gold”, swój jedyny „przebój” w dosłownym tego słowa znaczeniu. Reakcja publiczności łatwa do przewidzenia. Tumult jeszcze się wzmaga, gdy łamiącym się głosem intonuje dylanowe „Blowin’ In the Wild”. I pomyśleć, że Bob zarzucał kiedyś Neilowi zrzynki z jego kawałków…
Szybka zamiana gitary na pianino i mamy kolejny premierowy kawałek, wyciszony „Singer Without a Song”. W jego trakcie na scenę wychodzi młoda dziewczyna, która przechadza się po niej z futerałem od gitary. Potem nastąpił kilkunastominutowy wypad na ostatni album w postaci „Ramada Inn” i wracamy do przeszłości. „Fuckin’ Up” to może nie jest Youngowa klasyka w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale już „Mr. Soul” to przecież prawdziwa perełka pamiętająca czasy Buffalo Springfield, a „Cinammon Girl” była bezsprzecznie jednym z highlightów koncertu. Rozgrzany tłum mógł już po chwili zdzierać gardło przy hymnie „Hey Hey, My My (Into The Black)” z nieśmiertelnym wersem „Rock’n’Roll can never die!”. Zmęczeni muzycy schodzą na moment ze sceny, ale przecież każdy wie, że to nie koniec. Po kilku minutach ciemniejące dopiero niebo nad Berlinem przecinają pierwsze nuty jednej z najpiękniejszych solówek jakie wyszły spod palców Neila Younga. „Like a Hurricane” płynie leniwie przez kolejne minuty, ale nie ma mowy o ani chwili nudy. Po prostu numery mogłyby tak trwać i trwać, jak podziękowania na hip-hopowym albumie. Niestety, nawet Young musi kiedyś zagrać ostatni dźwięk i po ponad dwóch godzinach koncert dobiega końca. Wracając w ludzkiej rzece w stronę stacji kolejki zapada szybka decyzja: Raz się żyje, jutro jedziemy do Hamburga!
Portowe miasto wita nas piękną pogodą. To przy okazji jedno z najczystszych miast w jakich gościliśmy w życiu i prawdziwy raj dla miłośników płytowych second handów. Koncert odbywa się w pachnącej jeszcze nowością hali O2 World, zapewniającej dużo bardziej kameralną atmosferę niż monstrualny berliński amfiteatr. Przy wejściu, oprócz wciąż budzącej zdziwienie uprzejmości niemieckich służb porządkowych (a raczej „stewardów”, bo nie widzieliśmy ani jednego klasycznego ochroniarza!), kolejna niespodzianka. Koncert będzie filmowany z myślą o DVD! Tym razem jesteśmy sporo przed czasem, mamy więc chwilę by wypić kilka drinków (tak, na terenie koncertu można bez problemu napić się nie tylko piwa, ale i wymyślnego koktajlu w jednym z kilkunastu barów z szerokim wyborem alkoholi) i załapać się na support, którym była grupa Los Lobos. Panowie kojarzą się głównie z przebojem „La Bamba”, ale zaprezentowali przyjemną dla ucha mieszankę bluesa z latino rockiem. Po krótkiej przerwie zgasły światła i nadszedł czas na właściwy występ.
W porównaniu z Berlinem scenografia robiła duże wrażenie. Nad sceną górowały wielkie pudła na sprzęt, doskonale znane z koncertowego filmu „Rust Never Sleeps”. I podobnie jak na tej klasycznej pozycji, po chwili na scenie pojawił się gigantyczny mikrofon, pieczołowicie ustawiany przez technicznych w białych strojach, kierowanych przez szalonego naukowca z rozwianą brodą. Nad wszystkim zawisła flaga Niemiec, a z głośników poleciał niemiecki hymn, którego muzycy wysłuchali stojąc w szeregu na scenie. Reakcji publiczności można się domyślić. Świetny patent do przeniesienia na polski grunt, my przecież kochamy takie akcje. Patriotyczne momenty poszły w zapomnienie, a Neil i spółka dziarsko ruszyli z pierwszym numerem. Już po chwili było wiadomo, że berliński koncert (mimo, że znakomity) był potraktowany przez muzyków jak swoista rozgrzewka. Podstawowy zestaw piosenek pozostał bez zmian, ale ich wersje był jeszcze dłuższe i zagrane z jeszcze większą werwą. I np. w „Walk Like a Giant” doczekaliśmy się piorunującej cody w postaci nakładających się na siebie gitarowych sprzężeń płynnie przechodzących w odgłosy burzy, a „Fuckin’ Up” towarzyszył wokalny dialog z widzami. Podczas bisów „Like a Hurricane” zostało zastapione przez „Roll Another Number (For the Road)” i prawdziwą gratkę, “Everybody Knows This Is Nowhere”, niezwykle rzadko wykonywaną w ostatnich latach.
Mimo zaawansowanego wieku (wszyscy muzycy mają łącznie ponad 250 lat) i destrukcyjnego trybu życia Neil Young & Crazy Horse są w znakomitej formie. Sam główny bohater wygląda teraz wprawdzie jak skrzyżowanie króla Gungan ze „Star Wars” i grubej, złośliwej ciotki, ale czas oszczędził jego zdolności do komponowania, improwizacji a przede wszystkim głos i palce. Można wprawdzie narzekać na repertuar. Przecież przez tyle lat nazbierał tyle rewelacyjnych kompozycji, że mógłby grać całą noc a i tak znaleźliby się niezadowoleni. Mógł pominąć cover Dylana, podmieniając go na któreś ze swoich akustycznych arcydzieł jak prześliczna „Pocahontas”, poruszający „Old Man” czy przede wszystkim chwytające za serce „Helpless”. Nie usłyszeliśmy przecież żelaznej klasyki w rodzaju „Cowgirl In The Sand”, „Down by the River” czy „Rocking In the Free World”… Nie zmienia to jednak faktu, że dwie godziny obcowania z muzyką jednego z najważniejszych i najbardziej wpływowych artystów naszych czasów warte są każdym pieniędzy i wielu poświęceń. Dobrze, że sierpniu gra w Dreźnie…