Jarosław Kaczyński forsując wprowadzenie tzw. kadencyjności w samorządzie ma szansę znacząco wzmocnić zasoby kadrowe opozycyjnych wobec Prawa i Sprawiedliwości ugrupowań i ruchów politycznych.
Pomysł, by sprawowanie mandatu wójta, burmistrza czy prezydenta miasta ograniczyć do dwóch kadencji nie jest nowy, ale zyskuje w ostatnim czasie coraz więcej zwolenników. Dołączył do nich również prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, który taką zmianę chce wprowadzić szybko i z natychmiastową skutecznością. Co prawda Kaczyński zastrzega, że „jest sprawą Trybunału Konstytucyjnego orzec, czy to jest dopuszczalne”, ale scenariusz, w którym włodarze urzędujący od dwóch kadencji lub dłużej nie będą mogli wystartować w wyborach samorządowych za dwa lata jest prawdopodobny. W ten sposób rządząca partia systemowo mogłaby wyeliminować z rywalizacji o fotele szefów miast znaczącą część doświadczonych samorządowców – polityków z krwi i kości, którzy jednak swoją aktywność skupiają głównie na sprawach lokalnych.
Prawo i Sprawiedliwość, dzięki samodzielnej większości w Sejmie i Senacie, od ponad roku konsekwentnie wprowadza zmiany, którym chce nadać walor nieodwracalności. Nawet najwięksi krytycy rządzącej partii przyznają, że program Rodzina 500+ nie zostanie odebrany przez kolejne rządy. Z oczywistych względów niemożliwe będzie odwrócenie przekopu Mierzei Wiślanej, a bardzo trudne cofnięcie likwidacji gimnazjów – właśnie z uwagi na tempo i skalę wprowadzanych zmian.
Determinacja rządzących w utrwalaniu zmian wyraża się także poprzez tworzenie nowych instytucji o narodowych nazwach, zasilanych praktycznie wyłącznie partyjnymi kadrami. Przekształcenia, połączenia, likwidacje – to wszystko ma układać się w ogólnonarodowy plan przebudowy życia publicznego – społecznego i politycznego. Niestety podejmowane działania nie są inkluzywne, czego efektem są narastające protesty. Według sondażu IPSOS dla OKO.press, zrealizowanego w dniach 19–21 grudnia 2016 r., 48% ankietowanych opowiada się za kontynuacją protestów przeciwko PiS, co wydaje się być w dużej mierze reakcją na nowomowę i radykalizm komunikacyjny tej formacji. Tymczasem rządzący uważają, że miarą ich siły politycznej jest właśnie zdolność do nadawania nazw na wszelkich poziomach, co ma długofalowo ukształtować nowy porządek. Dzieje się to w kontrze do minionego 25-lecia, gdzie właściwe znaczenie słów było – ich zdaniem – wypaczane, a stosowane nazewnictwo niewłaściwe, wręcz antypolskie.
Z dotychczasowych działań ludzi PiS wobec instytucji samorządowych, gdzie ich wpływy są najmniejsze, rysuje się scenariusz nożycowy. Z jednej strony rząd dociska samorząd poprzez deklaratywne ograniczanie podmiotowości politycznej liderów samorządowych, traktując ich jako oczywistych wykonawców zadań wdrażających rządowo-partyjny plan przebudowy państwa. Z drugiej strony szuka się systemowych, możliwych do zadekretowania ustawowo, mechanizmów wymiany kadr. To, co już stało się faktem w służbie cywilnej, agencjach i spółkach skarbu państwa, teraz ma zejść na poziom samorządów.
Dzisiaj wielu samorządowców krytycznie ocenia i komentuje niektóre działania rządu i większości parlamentarnej, ale czynią to z pozycji merytorycznych, szczególnie negatywnie oceniając jakość tworzonego prawa i sposób prowadzenia konsultacji, czy raczej ich brak.
Jeżeli na jesieni 2018 roku wielu doświadczonych prezydentów, burmistrzów i wójtów – ludzi sukcesu, którzy sprawdzili się zarówno w pracy na rzecz swoich społeczności, jak i zyskali rozgłos i uznanie – zakończy swoją drogę w samorządzie, mogą pokusić się o wejście na inny poziom aktywności publicznej. Wyzwaniem, z którym mogą się zmierzyć będą wybory parlamentarne w kolejnym roku. I mogą zrobić to znacznie mądrzej i lepiej, niż w roku 2011, wyciągając wnioski z fiaska projektu Unii Prezydentów – Obywatele do Senatu (UP-OdS).
Paradoksalnie Jarosław Kaczyński, chcąc wyeliminować samorządowych liderów z wyborczej rywalizacji, może bardzo pomóc w konsolidacji i wzmocnieniu kadrowym sił opozycyjnych wobec jego obozu politycznego.