Mam taką naturę, że jak książka, czy film mnie zachwyci, ktoś powie i pokaże wszystko co mam w głowie i pod skórą to zaraz mi się niestety wydaje, że to ktoś z kim znalazłabym wspólny język. Wiem, wiem – iluzje gimnazjalistki.
Natychmiast nabieram przekonania, że skoro ktoś pisze coś trafia mnie w samo serce i wyraża moje myśli lepiej ode mnie samej to znaczy, że jesteśmy z tej samej gliny, że to musi być osoba, która nie tylko swoją twórczością ale w ogóle wzbudziłaby mój absolutny zachwyt. To licealne przekonanie (w którym jak sądzę w gruncie rzeczy nie jestem odosobniona) raz po raz prowadzi mnie do nieprzyjemnych rozczarowań. Cieszyłam się, że Maria Peszek wydała nową płytę - „Moje miasto” podobało mi sie bardzo, było świeże, inne i fajnie kobiece. Wywiad, który przeczytałam w „Polityce” zapowiedziany na okładce jako „Wielka spowiedź niewierzącej” spowodował natomiast, że nagle zaczęłam się zastanawiać, czy chcę kupić płytę kogoś kto wydaj mi się potwornie pretensjonalny i jak w ogóle może mi się podobać wytwór skoro nie podoba mi się autor?!
Co mnie jako potencjalną słuchaczkę obchodzi, że Maria Peszek nie wierzy w Boga. Gdyby była katolickim kardynałem, który przeszedł na buddyzm to jej wyznania odnośnie wiary może mogłyby coś wnosić. Albo że nie chce mieć dzieci i sobie z tym poradziła przeczytawszy u Houellebecqa, że:„ludzie zmiażdżeni poczuciem swojej znikomości decydują się zrobić sobie dziecko, żeby nadać jakikolwiek sens własnej egzystencji.” No cóż. Patrząc na Houellebecqa, nie sądzę, by ustawiała się długa kolejka młodych dam pragnących mieć z nim dziecko. Gwoździem do trumny mojej sympatii stało się jednak stwierdzenie: „poczułam potrzebę wewnętrznej czystki, radykalności, buntu wobec siebie, wobec dekoracji, którymi się obstawiłam. Potrzebowałam rewolty. I wzoru takiej przemiany. Zaczęłam się zastanawiać, jaka znana mi postać jest rewolucjonistą naprawdę dużego kalibru. Przyszedł mi do głowy Jezus. Chyba największy rewolucjonista w historii ludzkości. Dlatego wybrałam go sobie na patrona.” No niestety jest to odkrycie na miarę piętnastoletniego gimnazjalisty z ponurą miną przechodzącego okres dojrzewania i ja mówię pas.
Że się niby czepiam i autor nie równa się dzieło? Niby tak, ale kiedy Bertrand Cantat, wokalista „Noir desir” pobił śmiertelnie swoją dziewczynę fani we Francji zaczęli masowo zwracać płyty do sklepów na znak protestu. I wolę filmy Woodyego Allena z czasów zanim związał się ze swoją córką. Dlatego uznałam, że zamiast na Marię 30 złotych wydam na nową płytę
Wojtka Grabka, który jak dotąd nie pobujał się medialnie w żadnym tajskim hamaku (o ile niczego nie przeoczyłam).