Po kilku wycieczkach do „demoludów” dostałam wreszcie zlecenie na wyjazd do kraju kapitalistycznego. Była to 4-dniowa autokarowo-promowa wycieczka do Malmӧ w Szwecji z grupą pracowników rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Jechali w ramach nagrody za najlepsze wyniki osiągnięte w produkcji. Typowa rozrywkowa wycieczka po zakupy, bo żadnego zwiedzania w jej programie nie było.
Jak zwykle, wszyscy byli już pijani i mocno rozweseleni jakieś 20 kilometrów za Radomiem, czyli miastem, z którego wyruszyliśmy. Wódka płynęła szerokim strumieniem i śmierdziało w całym autokarze, jak w rozlewni spirytusu. Pytam kierowcę, czy mu ten smród nie przeszkadza.
- Przyzwyczaiłem się – odpowiada – Pani też się przyzwyczai, jak więcej pojeździ. Tak jest na wycieczkach. Muszę tylko w porę zjeżdżać na parkingi, żeby mi nie zarzygali autokaru.
- Do cholery – mówię zniesmaczona – Nie tak wyobrażałam sobie uczestników wycieczek zagranicznych. Myślałam, że to elita społeczna.
- Ci z elity to najwięcej chleją, - oznajmił doświadczony w swoim fachu kierowca.
Jeden z uczestników wyjął z torby słoik grzybków marynowanych i zaczął nimi obdzielać „na zagrychę”.
- Przecież to na handel do Szwecji – upomina go koleżanka z pracy.
- Mam jeszcze kilka. A ten już otwarty, to trzeba zjeść.
Pierwsza noc w małym hotelu na trasie do Świnoujścia. Nieprzespana, bo zabawa była głośna. Druga noc na promie Świnoujście – Ystad. Też nieprzespana, bo wszyscy kłębili się przy sklepach wolnocłowych i było duże zamieszanie. Impreza towarzyska też trwała w najlepsze. Rano, półprzytomna ze zmęczenia, pakuję pijaną grupę do podstawionego autokaru, którym jedziemy do Malmӧ. Zajeżdżamy pod duży bazar, gdzie mamy kilka godzin na zrobienie międzynarodowego interesu w handlu. Moi podopieczni sprzedają te grzybki marynowane, suszone, miód i inne polskie specjały, które są chętnie i za dobrą cenę kupowane przez Szwedów. Za uzyskane dewizy kupują głównie odzież i owoce cytrusowe, które były w tym czasie trudno osiągalnym rarytasem w Polsce. Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłam wówczas na własne oczy oraz kupiłam kiwi i awokado. Nie wiedzieliśmy w domu, jak i z czym zjeść to awokado. Próbowaliśmy nawet rozłupać wielką pestkę, ponieważ po spróbowaniu miąższu uznaliśmy, że jest on z pewnością niejadalną częścią tego egzotycznego warzywa.
Po jakimś czasie w trakcie tego długiego postoju zaglądam do autokaru i widzę, że wciąż w nim siedzi czterech mężczyzn. Są pijani w sztok i domyślam się, że chyba nie dadzą rady zrobić żadnych zakupów.
- Nie wysiadacie? – pytam. To może pomogę wam coś kupić? Chociaż po małej skrzynce mandarynek dla dzieci – proponuję.
- Halinkę już prosiłem, to mi kupi mandarynek – bełkocze w odpowiedzi jeden z nich.
- A dla żony co? – nie odpuszczam, chcąc się wykazać, jak się nimi troskliwie opiekuję – Może chociaż rajstopy…
- Żona weźmie skórki do placka z tych mandarynek.
Trzecia noc znów na promie. Teraz z Ystad do Świnoujścia. Kolejna noc nie przespana. Prócz zakupów w sklepach wolnocłowych, dodatkowa atrakcja. Fale są wysokie i dość mocno buja na pokładzie. W połączeniu z dużą ilością wypitego alkoholu, większość „moich” wymaga podprowadzania w kierunku toalety, albo postania za nich w kolejce do sklepu, kiedy oni udają się do toalety o własnych siłach. Robię jedno i drugie. Tak, czy owak, staram się zapobiec zarzyganiu promu. W drodze powrotnej ze Świnoujścia do Radomia dochodzę do wniosku, że taka praca, często wykonywana, szybko mnie wykończy. Wracałam z tych wycieczek totalnie wyczerpana fizycznie i za każdym razem potrzebowałam kilku dni, żeby odespać zarwane noce i zregenerować siły. Nie o takich wycieczkach marzyłam…
Ale z czasem, po zdobyciu coraz większego doświadczenia w pilotowaniu zagranicznych wycieczek i douczeniu się kolejnych „zachodnich” języków, doczekałam się zleceń, które wreszcie zaspokajały moje ambicje w tym zakresie. Dostałam grupę do Peru i Boliwii. Z tego czterotygodniowego trampingu opiszę sytuację, która dotyczy omawianego przeze mnie tematu.
Kiedy po kilkunastu dniach podróżowania po Peru dotarliśmy do Cusco, Ela uczestniczka wyprawy, z zawodu lekarka, która czuwała nad naszym stanem zdrowia i kondycją fizyczną, kategorycznym tonem oświadczyła:
- Panowie, nie wyobrażam sobie, żeby na tej wysokości (Cuzco jest położone na wysokości 3326 m. n.p.m.) można było pić alkohol! Już w Puno was ostrzegałam, ale wiem, że piliście. Nie będę reanimować żadnego pijaka. Pozwalałam pić herbatę z liści koki w umiarkowanych ilościach, ale wódy NIE! W powietrzu jest tu mało tlenu, oddychać trudno. I tak ledwo doszliśmy tu pieszo z dworca. Każdy dyszał będąc na trzeźwo.
- No właśnie, - zażartował któryś – Może dlatego, że na trzeźwo.
Noc zaskoczyła nas chłodem. Różnica temperatury między dniem i nocą jest tu bardzo duża. W ciągu dnia, przy słonecznej pogodzie, czasami dochodzi nawet do 25 stopni C. W nocy spada poniżej zera. Mimo ciepłych śpiworów, musimy włożyć skarpetki i swetry na piżamy. A i tak trudno zasnąć, mimo zmęczenia.
- Ela, - odzywam się - może jednak trzeba było kupić coś na rozgrzewkę i wypić po kieliszku przed snem.
- Co ty! Potem jest jeszcze bardziej zimno. A poza tym spanie w zimnym pomieszczeniu dobrze robi na urodę.
Następnego dnia rano okazało się, że prawie wszyscy nie mogli zasnąć z powodu zimna. Udajemy się więc na targ z wyrobami regionalnego rzemiosła i nabywamy wszyscy piękne, ciepluteńkie poncza z wełny alpaki. I tak zamierzaliśmy je kupić przed wyjazdem. W dzień, a zwłaszcza wieczorem, będą służyć za ubranie, a w nocy za koce. Niektórzy kupili również szale i urocze czapki pilotki. Też z wełny alpaki. Idziemy zanieść zakupy do hotelu, zanim zaczniemy zwiedzać Cuzco.
Nagle, odwracając się na ulicy zauważam, że grupa nie jest kompletna. Brakuje kilku panów.
- Gdzie oni się podziali? - pytam.
- No, robią jeszcze zakupy. – Nie wszystko kupiliśmy.
Zawracam w towarzystwie Eli i odkrywamy, że brakująca część grupy zawieruszyła się w sklepie monopolowym. Trzymają w rękach butelki z wódką o nazwie Cien Fuegos (Sto ogni). Na etykiecie trzcina cukrowa, więc pewnie z niej jest ten ogień destylowany.
- Nasza gospodyni z hotelu poleciła nam tę wódkę. - tłumaczą się jak dzieci przyłapane na robieniu czegoś złego – Mówiła, że to najlepsza regionalna wódka i że dobrze będzie się po niej spało. I rozgrzeje nas na pewno.
- Ciekawe, po jakiemu mówiła, że tak świetnie ją zrozumieliście. Po hiszpańsku, czy w dialekcie keczua? – pytam dla rozładowania sytuacji, bo widzę po minie Eli, że nie ustąpi bez walki.
- Oj tam, dajcie spokój z tą abstynencją. Przecież nie jesteśmy dziećmi. A dogadać to się można w każdym języku na świecie, jak człowiek chce. Z wami tylko jakoś trudno się dogadać.
No cóż. Nie miałyśmy już żadnych innych argumentów.
c.d.n.
Zapraszam także do lektury bloga: www.polskamuzulmanka.blog.pl oraz lektury naszej (mojej i mojej córki Moniki Abdelaziz) książki o współczesnym Egipcie pt. „Księżyc zza nikabu”.