Hiszpania jest nie tylko najzdrowszym do życia krajem w Europie (wg magazynu Lancet), ale wydaje się być najlepszym wyborem na tegoroczne wakacje. Czym przyciąga nas Hiszpania? Co takiego nam oferuje, że jak już ktoś spędzi tam raz wakacje, to chętnie będzie powracał?
Ja zaczęłam swoją hiszpańską przygodę od Barcelony i Costa Brava. Wiele lat temu. Zwiedziłam wówczas, co trzeba, a nawet obejrzałam walki byków na arenie w Geronie. Mam zdjęcie z pięknym matadorem. Owszem, wszystko mi się podobało, ale moje ostateczne wrażenie na koniec pobytu było takie, że jednak nie zobaczyłam tego, z czym prawdziwa Hiszpania zawsze zawsze mi się kojarzyła. A kojarzyła mi się z atmosferą z filmów Carlosa Saury, Pedro Almodovara, muzyką flamenco i dobrym winem. Jak nauczyłam się już w miarę sprawnie posługiwać językiem hiszpańskim, a moimi idolami stali się Paco de Lucia, Tomatito i Joachin Cortes, postanowiłam, że pora wyruszyć na poszukiwanie tego, co musiałam w końcu znaleźć. Prawdziwą Hiszpanię można bowiem odkryć, moim zdaniem, w Madrycie i Andaluzji. Podczas pierwszej mojej wizyty w Sevilli złożyłam hołd Krzysztofowi Kolumbowi, którego ciało jest prawdopodobnie pochowane w tamtejszej przepięknej katedrze i poprosiłam, aby jego duch odkrywcy poprowadził mnie przez Hiszpanię tak, jak jego samego poprowadził do odkrycia Ameryki.
I chociaż Andaluzja to także Costa del Sol i Costa de la Luz ( wybrzeże od Gibraltaru w stronę Portugalli), plażowanie jest na samym końcu listy moich planów za każdym razem, kiedy się tam wybieram. Bywa, że w trakcie dwutygodniowego pobytu zaledwie otrę się o plażę, idąc do chiringuito na pieczone na ruszcie, świeżo złowione sardynki. A jeżdżę tam coraz częściej, spędzam coraz więcej czasu i im bardziej odkrywam to prawdziwe oblicze Hiszpanii, tym bardziej mnie ona fascynuje. Właściwie, to zaczęłam tam już przenosić część mojego życia...
Początkowo najbardziej wciągnęła mnie muzyka flamenco. Wciągnęła i trzyma mocno do tej pory. Andaluzja jest jej kolebką. Zebrałam pokaźną kolekcję płyt CD i DVD swoich ukochanych wykonawców, zarówno tych światowej sławy, jak i tych rozpoznawalnych lokalnie, z prowincji Malaga i Jerez de la Frontera, staram się bywać na koncertach i występach. Żeby usłyszeć flamenco live, nie trzeba koniecznie udawać się do sali koncertowej, tablao, czy peńa flamenca, czyli miejscowego klubu dla członków i wtajemniczonych. Często dźwięki tej o cygańskim rodowodzie muzyki rozlegają się na ulicy, małym placyku, czy w parku. Oczywiście mam na myśli dźwięki "na żywo" wydobywające się spod palców gitarzysty amatora, który właśnie przysiadł z gitarą na jakimś murku lub ławce i zaczął, ot tak sobie, grać. Nie dla pieniędzy nawet, bo żadna czapka ani miseczka na monety przed nim nie leży. Gra z potrzeby wyrażenia siebie, swoich emocji. Wielokrotnie byłam świadkiem takich spontanicznych eventów. Nie można przejść obojętnie. Zaraz do gitarzysty przysiada się ktoś, kto zaczyna umiejętnie wyklaskiwać dłońmi odpowiedni rytm, ktoś inny próbuje swoich umiejętności w śpiewaniu, a właściwie wydawaniu właściwych okrzyków we właściwym momencie (ole! i takie tam inne) i w sumie w ciągu kilku minut atmosfera staje się tak gorąca, że nawet przypadkowi przechodnie zatrzymują się żeby zatańczyć, albo chociaż rytmicznie poklaskać lub potupać. Turyści też są wciągani w tę zabawę. Nie trzeba być ekspertem. Wystarczy mieć odrobinę wyczucia rytmu i chęci. Stary, młody, taki, co ledwo się rusza, nie ma to żadnego znaczenia.
Mnie wciągnęło do tego stopnia, że zaczęłam pobierać prywatne lekcje, a nawet uszyłam sobie długą falbaniastą spódnicę. Nawet te profesjonalne występy flamenko często mobilizują publiczność do aktywnego angażowania się w taniec, klaskania rytmu, czy choćby spontanicznego pokrzykiwania, choć rodowitych Hiszpanów nie trzeba do niczego mobilizować.
Ich kultura charakteryzuje się właśnie tym, że ludzie są blisko siebie. Mają poczucie przynależności do grupy społecznej, choćby żywotność tej grupy była tymczasowa. To wyzwala w każdym ogromne pokłady bardzo pozytywnej energii. I ta energia udziela się wszystkim wokół.
Inaczej odbiera się Hiszpanię, kiedy poleci się na wycieczkę objazdową lub wczasy do wielkiego hotelu, a inaczej wówczas, kiedy ma się okazję pobyć wśród miejscowej ludności. Choćby tylko na krótki czas, na kilka tygodni. Lokalne społeczności są tym, co również mnie do cna urzekło w tym kraju. W moim Mijas Pueblo, którego cząstką już się czuję i pretenduję do roli członka społeczności dzielnicy Santana (nazwa dzielnicy też bardzo mi się podoba:-), podczas każdego pobytu staram się nawiązać miłą sąsiedzką znajomość z coraz to szerszym kręgiem hiszpańskich sąsiadów. Nie narzucam się, ani oni się nie narzucają. To dzieje się w zupełnie naturalny sposób. Na pierwszy ogień poszli sprzedawcy w pobliskich sklepikach - u rzeźnika, w piekarni, w warzywniaku. Już przy trzeciej wizycie u nich byłam rozpoznawalna i pytali mnie, czy chcę kupić to samo co poprzednio, czy może coś innego, bo np. dzisiaj mają w sprzedaży piękne sznycelki z indyka, zamarynowane w oliwie z dodatkiem czosnku i pasty curry, po jedyne 4 EUR za kilogram. A kiedy idę zjeść hiszpańskie śniadanie pitufo do mojej ulubionej kawiarni (mnóstwo Hiszpanów je śniadania w kawiarni), to kelnerka już wie, że sok z pomarańczy ma podać bez lodu, pieczywo w wersji pełnoziarnistej, a moja kawa do zestawu to cafe cortado.
Potem przyszła kolej na nawiązywanie znajomości z sąsiadami, którzy po południu lub wieczorami wysiadują na progach swoich domów, przy szeroko otwartych drzwiach, wzdłuż wąskiej uliczki prowadzącej do głównego placu Mijas Pueblo. Zdarza się, że szwędam się po tej ulicy kilka razy dziennie, więc po wymianie uśmiechów i zwykłych pozdrowień Hola!, można od razu przejść do rozmowy. Oni bezbłędnie rozpoznają, kto przyjechał tu na chwilę, aby zwiedzić miasteczko i zrobić serię zdjęć, a kto już jest swój. Czyli ich. Ja już im swoją duszę zaprzedałam. Jak potrzebowałam stolarza, to najpierw upewniłam się w słowniku, jak brzmi nazwa takowego fachowca po hiszpańsku, po czym wyszłam za bramę naszego maleńkiego osiedla na ulicę i spytałam pierwszego napotkanego sąsiada, czy zna jakiegoś solidnego carpintero w naszej dzielnicy Santana. Sąsiad skonsultował moją prośbę przez otwarte drzwi z jakimś innym mężczyzną, który był wewnątrz domu:
- Enrice! - Masz numer telefonu do tego stolarza, co mieszka za restauracją Alarcon?
Po chwili miałam już zapisane wszystkie potrzebne mi dane - imię i nazwisko fachowca, jego numer telefonu i na wszelki wypadek wytłumaczone, jak trafić do niego do domu, gdybym się nie mogła dodzwonić.
Na naszym kameralnym osiedlu zatrudniony jest ogrodnik, który utrzymuje w należytym porządku basen i otaczający go ogród. Może nie jest on wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie, ale stara się jak może. Ma na utrzymaniu żonę i dwoje dzieci, a o pracę w Hiszpanii jest trudno (sama bym podjęła, żeby siedzieć ta non-stop:-). Ogrodnik widząc mnie siedzącą na tarasie zawsze pyta, czy nie przyciąć bardziej którejś z dużych roślin - damy de noche (pachnie wieczorem jak maciejka) albo bugenwilli, bo może za bardzo przysłaniają mi widok na morze. I jeszcze dodaje, że te cytryny, co spadły z drzewa, to można sobie brać, ale tych na drzewie zrywać nie wolno. Choć sama widziałam, jak sąsiedzi Anglicy zrywali pod osłoną nocy. Pewnie im były nagle potrzebne do ginu z tonikiem:-)
Zmierzam sobie w którąś sobotę w kierunku Placu Konstytucji, gdzie o godz.12.00 w południe odbywa się profesjonalny występ flamenco dla turystów, sponsorowany przez Urząd Miasta, i czuję, że zaczyna docierać do mnie słodki, zniewalający wręcz zapach pieczonego ciasta. Zastanawiałam się, skąd ten zapach dobiega, bo w pobliżu cukierni nie ma. Sądziłam, że jakaś gospodyni piecze niedzielne ciasto dla swojej rodziny. Zapach był coraz bardziej intensywny, aż wreszcie dotarłam do jego źródła. Zobaczyłam podniesioną do góry bramę garażową, a wewnątrz wyłożonego białymi płytkami pomieszczenia, które nie było już garażem, ukazał się nasz ogrodnik, ubrany w biały kucharski fartuch, pomagający swojej żonie w smażeniu na głębokim oleju tzw.buńuelos, czyli racuszków w kształcie oponek. Natychmiast weszłam do środka i zakupiłam za grosze porcję (4 szt.) gorących, posypanych cukrem słodkości. Oczywiście nie było mowy, żebym tak sobie po prostu wyszła na ulicę z buńuelos w torebce zwiniętej z arkusza papieru. Jako dobra znajoma ogrodnika, zostałam przedstawiona jego żonie, a nawet obecnej tam także teściowej. Te posadziły mnie na krześle i zaproponowały kawę. Choć wiedziałam, że spóźnię się na flamenco, a swoje cortado wolabym wypić w kawiarni, nie byłam w stanie odmówić wypicia tej kawy, podanej z taką serdecznością w garażu przysposobionym na domową cukiernię. Był to też niewinny marketing ze strony ogrodnika i jego rodziny, bo później przy każdym spotkaniu pytali mnie, czy racuszki mi smakowały i przypominali, że smażą je w każdą sobotę i niedzielę. A ogrodnik, jako podkuchenny swojej żony, bardzo zyskał w moich oczach.
To jeszcze nie koniec tego tematu. Będę pisać dalej o tym, jak krok po kroku odkrywałam prawdziwą Hiszpanię.
Zapraszam także na: www.polskamuzulmanka.blog.pl oraz lektury naszej (mojej i mojej córki Moniki Abdelaziz) książki o współczesnym Egipcie pt. „Księżyc zza nikabu”.