Agent specjalnej troski
50 lat to cała epoka w historii kina i dwie epoki w dziejach technologii. Kiedy pół wieku temu narodził się na ekranie w filmie „Dr No” nowy bohater masowej wyobraźni, świat nie tylko wyglądał inaczej. On realnie był zupełnie odmienny od dzisiejszego.
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Wystarczyły dwa ziemskie pokolenia, aby przenieść nas wszystkich w nowy wymiar. Zmieniły się granice państw i „strefy wpływów”, upadali jedni dyktatorzy, rodzili się nowi, a hasło globalnej wioski – dzięki nowym wynalazkom i technologiom – wręcz dosłownie spowszedniało. A James Bond, nieodmiennie dzielny i wciąż zabójczo (ach, ta „licencja na zabijanie”…) przystojny, wciąż bohatersko walczy z złem w różnych jego przejawach.
Zaliczam się do wielbicieli serii filmów o agencie 007, choć dla mnie tym „kanonicznym” Bondem wciąż pozostaje Sean Connery. Może dlatego, że był pierwszy i narzucił pewną drogę dla kolejnych odtwórców tej roli?
Kiedy nastała era kaset magnetowidowych, taśmy z kolejnymi filmami serii (wciąż będące wtedy jeszcze w peerelowskim raju „zakazanym owocem”) były najbardziej pożądanym towarem. Wtedy królował na nich już Roger Moore. Jego wcielenie komandora Bonda, nieco kabaretowe i z dużym dystansem do samego siebie nie pozwalało już chyba uwierzyć w realność tej postaci, której bliżej było do Fantomasa niż prawdziwego agenta w służbie Jej Królewskiej Mości. George Lazenby do tej roli nie pasował zupełnie, więc nic dziwnego, że jego przygoda z rolą zakończyła się na jednym filmowym epizodzie. Timothy Dalton też nie zapisał się jakoś specjalnie w mojej pamięci. Pierce Brosnan z kolei nadał z pewnością Bondowi pewien nowy wyraz, choć coraz bardziej oddalał się od rzeczywistości. I w końcu Daniel Craig – Bond na miarę naszych czasów, bardziej ludzki, zdający sobie sprawę z własnych ograniczeń, nieco zgorzkniały, choć wciąż to przecież ten sam super-agent. Nadal w służbie imperium i Królowej, z którą – jako pierwszy Bond w historii – pokazał się w realnym świecie, towarzysząc podczas otwarcia tegorocznej olimpiady.
Jedno jest pewne: można utyskiwać na pewne schematy myślowe i scenariuszowe całej 50-letniej serii filmów, można narzekać na ich komiksową nierealność i mielizny, na przewidywalność i powtarzalność zachowań, ale „Skyfall” znów może liczyć na wielomilionową widownię na całym świecie, a James Bond – zdobycie kolejnego pokolenia fanów. Fanów, którzy często nie wiedzą już przecież, co oznaczają takiej pojęcia jak „żelazna kurtyna” czy skrót ZSRR. Ale w końcu to nie ma przecież dziś żadnego znaczenia, bo James Bond zawsze odnajdzie sobie przypisanego wroga, aby po raz kolejny ocalić świat przed zagładą. Co byśmy bez niego zrobili?
Jestem wstrząśnięty i zmieszany
Minęło już trochę czasu od kiedy obejrzałem najnowszego Bonda, więc swobodnie mogę już o tym pisać. Przedtem zbyt byłem wstrząśnięty i zmieszany (wybaczcie prostacką grę słów – tak dla formalności musiałem nawiązać do tradycji).
Niestety rozczarowanie w roku pańskim 2012 goni rozczarowanie. Absolutnie nie wiem czemu, ale filmy, na które ostrzyłem sobie w tym roku zęby, jeden po drugim skutecznie mnie podtruwają. Najpierw Batman okazał się ciężkostrawną mamałygą o gorzkim posmaku przekombinowanej historii, potem „Prometeusz” rozbił się na rafach żenujących wpadek scenariuszowych, a teraz na dobry koniec roku, rozstrój żołądka zafundował mi Bond.
Za dużo nadziei pokładałem chyba w historii o brytyjskim agencie. Żeby przypomnieć sobie, co tak urzekło mnie w tym tzw. „nowym Bondzie”, sięgnąłem po „Casino Royal”. Ku mojemu zdziwieniu, film okazał się co najwyżej przeciętny. Z tej perspektywy przestały mnie już dziwić i oburzać egzotyzmy, prostackie uproszczenia i banalne zwroty akcji, jakie przepełniają „Skyfall”. Chyba z tego wyrosłem, bo jakoś już nie potrafię tego gładko przełknąć, mimo że przecież „w Bondzie to zawsze tak było”, „to taka gra ze stereotypami” i „przecież wiem, na co szedłem”.
Rękami i nogami byłem skłonny podpisać się pod ideą „nowego Bonda na nowe czasy”. Bonda, który nie byłby niezniszczalny, który popełniałby błędy i nie ratował własnymi rękoma świata, ale byłby jedynie pionkiem w grze międzynarodowych powiązań. „Casino Royal” zrobiło pierwszy krok w tę stronę, ale jak widać po „Skyfall”, producenci Bonda zauważyli, że wystarczy przemalować znanego agenta na 2012, a widzowie, przy odpowiedniej akcji promocyjnej, i tak pójdą do kin. Nie trzeba konstruować inteligentnej fabuły – można zaczerpnąć trochę z Batmana, trochę z „Kevina samego w domu” i wybrać jakiś wątek z jednego z 20 starych Bondów. Dla niepoznaki jeszcze trzeba to wszystko polać sosem ładnych zdjęć, żeby było bardziej zjadliwe i można serwować po raz setny ten sam pomysł. Już wiem, jak będzie wyglądać następne parę Bondów, na które Craig ma już podpisany kontrakt. I chyba z nich zrezygnuję.
Najbardziej mi jednak żal tej pięknej pani, która tak krótko zabawiła na ekranie. Popatrzyłoby się na nią dłużej. Seksizm i szowinizm szerzę? Nie, no co Wy – przecież to tylko taka gra ze stereotypami.