Polski kloszard
Pod określeniem „menel” w Słowniku Języka Polskiego znajdziemy następujące wyjaśnienie: „osoba z marginesu społecznego budząca lęk lub odrazę swoim zachowaniem i niechlujnym wyglądem”. W mojej rodzinnej miejscowości wystarczy kilka dni wiosennego słońca, aby rodzimi kloszardzi pojawili się natychmiast na ulicach, deptakach, parkach i ławkach.
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
I jakoś nikt nie może (nie chce?) sobie poradzić z ich – czasami dosyć uciążliwą - obecnością w miejscach publicznych. A może to przedstawiciele mundurowych i miejskich służb nie czują się w tej sprawie na tyle kompetentni, aby interweniować? Strefa niczyja, która natychmiast rodzi wymuszających drobne datki, dodatkowe opłaty parkingowe za pilnowanie czy słowne zaczepki wobec „nieczułych” na cudze potrzeby? Ile razy proponowałem takim delikwentom podwiezienie do „Caritasu” na gorący posiłek, kiedy mówili o głodzie, natychmiast spotykałem się z ich całkowitą obojętnością, albo nawet agresją. Wszyscy zatem wiedzą, iż nie chodzi w tej „grze” o jakąkolwiek potrzebę posiłku, ale raczej ugaszenie pragnienia określonymi napojami (spróbujcie im zaproponować kefir czy jogurt!). Wszyscy też przymykają oko na niechlujny strój (latem nawet na jego brak), specyficzny odorek, niezbyt pasujący do kurortowego wizerunku i dolegliwości okolicznych mieszkańców, których ogródki i podwórka zmieniają się czasami w publiczną toaletę. Wszak zdecydowanie łatwiej wyegzekwować mandat za złe parkowanie czy odnieść niewątpliwy sukces w akcji złapania na gorącym uczynku staruszki, sprzedającej nielegalnie bukieciki kwiatów ze swojego ogródka, niż szarpać się publicznie z takim „menelowatym” osobnikiem. Mandatu też nie zapłaci, zatem generalnie szkoda czasu na zajmowanie się jego sprawami.
Takie sytuacje praktycznie nie zdarzają się jednak w atrakcyjnych miejscowościach turystycznych czy zaludnionych centrach dużych aglomeracji – w Austrii, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, a nawet przeżywających niewątpliwie znacznie głębszy od naszego kryzys – Portugalii, Grecji czy na Cyprze. I nie jest to jakaś wyłącznie polska specyfika, bo bliźniaczo podobnych osobników (panowie to zdecydowana większość takiej grupy, więc nic dziwnego, iż słowo menel nie posiada nawet żeńskiego odpowiednika) widziałem w Rumunii, Słowacji czy w Rosji. Może to zatem jakaś dziwna epidemia, występująca wyłącznie w krajach dawnego tzw. bloku wschodniego?
Doskonale rozumiem, że takim osobom należy się pomoc społeczna, niezbędna opieka medyczna i niezależnie od tempa wzrostu naszej gospodarki będą oni jeszcze przez długi czas funkcjonować na obrzeżu naszego codziennego życia. Ale liczę też na to, że ktoś wpadnie w końcu na pomysł skutecznej reakcji na coś, co oczywiście nie jest pierwszoplanowym polskim problemem, ale z pewnością ma niezbyt pozytywny wpływ na wizerunek naszych piękniejących miast. Na wizerunek przeciętnego Polaka zresztą też. Jakieś pomysły?
Nie ma ratunku, nie będzie ratunku
Sopot jest o tyle specyficznym miastem, że pyszni się tytułem „letniej stolicy Polski” i najczęściej też taką rolę pełni. Z doświadczenia wiem też, że drastycznie wzrasta w okresie wakacyjnym liczba przyjezdnych, i to nie tylko tych chcianych przyjezdnych z portfelem otwartym na oścież, ale również i tych kloszardowatych, którzy jedyne co mają do zaoferowania „dobrym i strapionym mieszkańcom Sopotu”, to problemy.
Zdarzyło mi się kiedyś zostać okradzionym cichcem, letnią nocą na sopockiej plaży. Jako że straciłem parę rzeczy dość istotnych, nie odpuściłem i ruszyłem na poszukiwania. Przydybany i indagowany przeze mnie pan menel (lokalny) zgodził się wywiedzieć co nieco w swoich kręgach, za obietnicę późniejszej gratyfikacji. Koniec końców rzeczy nie odzyskałem, ale dowiedziałem się, że razem z turystami zjeżdża do Sopotu chmara przyjezdnych bezdomnych, która mierzi tak samo lokalnych bezdomnych, co i zwykłych Sopocian. Kurort ma wszystko, co człowiekowi w takiej pozycji potrzeba do życia – wykąpać się można, wyspać na wydmach się można, no i datki można gromadzić całkiem niezłe, bo przy tej ilości turystów zawsze ktoś coś da. Istne letnie Eldorado.
Ten nadmiar może być męczący, z tym polemizować nie będę, ale „rozwiązanie problemu bezdomnych” bardzo źle mi się kojarzy. Dlatego też, tato, apelował bym raczej o zdrowy rozsądek. Usuwanie bezdomnych poza granice miast, bo wtedy znikną „porządnym obywatelom” z oczu („out of sight, out of mind”) to lekka hipokryzja. Tak samo jak sprowadzanie wszystkich osób żyjących na ulicy do rangi pijaków i birbantów jest bardzo krzywdzącym uproszczeniem. Ja zazwyczaj nie daję, kiedy proszą mnie na ulicy i borykam się później z wyrzutami sumienia, bo nierzadko byłem proszony tylko o „coś do jedzenia”, a nie o 0,7. A Ty, tato, kiedy ostatnio dałeś bezdomnemu pieniądze? Czy odgórne stwierdzenie, że „na pewno pójdzie się za to nabzdryngolić”, nie jest tylko wymówką?
Wiem, że z mojej strony może to trącić lewicową hipokryzją, bo przecież żadnego menela do serca nie przytulę, ale trochę nie o to chodzi. Chodzi o nie ferowanie szybkich wyroków. Każdemu, który lubi osądzać innych polecam książkę „Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach” Patricka Declercka, francuskiego lekarza. Spędził on parę lat przebywając z kloszardami, leczył ich, pomagał im. Żeby poznać ich życie wchodził między nich, żył ich życiem. W swojej na poły etnograficznej, na poły literackiej książce opisuje kloszardów, jako ludzi nękanych przykrą przypadłością, na którą nikt nie ma remedium. Nie sympatyzuje z ich losem, ale też wielokrotnie wskazuje, jak każdemu z nas do nich blisko, jak ciąg wypadków może człowieka wciągnąć na ulicę, przemielić i zostawić tam na zawsze. Nie ma prostych historii, nie ma też prostych rozwiązań, bo wielu z nich pomóc już zwyczajnie nie można. Ale to nie oznacza, że trzeba tę sprawę „definitywnie rozwiązać”, bo to „szkodzi wizerunkowi przeciętnego Polaka”. Znieczulica społeczna o wiele bardziej szkodzi wizerunkowi przeciętnego Polaka i tym zająłbym się najpierw.