Za czy przeciw?
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Za, a nawet przeciw
Staram się za często nie epatować tu sopockimi tematami, bo zawsze można mi przecież zarzucić brak obiektywizmu. Ale od otaczającej rzeczywistości uciec się przecież nie da. Referenda to chyba znak rozpoznawczy tej kadencji polskiego samorządu. W Elblągu referendum przyniosło już istne polityczne trzęsienie ziemi, w Warszawie i Łodzi – zbierane są właśnie podpisy pod referendalnym wnioskiem. Podobnie w Sopocie, gdzie czarę goryczy przelało gigantyczne zamieszanie z uchwałą śmieciową, choć wydaje się, że znacznie ważniejszym powodem zmartwienia mieszkańców i radnych powinien być np. fakt, iż miastem nadal rządzi osoba z prokuratorskimi zarzutami korupcji. I jeśli nawet ludzie już zdążyli prawie zapomnieć, o co chodzi w tej „sopockiej aferze Karnowskiego” (a może o to właśnie chodzi, żeby jakiekolwiek rozstrzygnięcia przeciągać w nieskończoność?), to powinni jednak na długo zapamiętać dość wulgarny język „zblatowania” ich włodarza z prywatnym biznesmenem, który nagrał go na słynny dyktafon. I jeśli – jako były współpracownik, później konkurent, a dziś oponent sopockiego Prezydenta – doceniam wiele jego oczywistych zasług dla Sopotu, tak jestem całkowicie przekonany, iż ta sytuacja nie tylko szkodzi wizerunkowi sopockiego samorządu, ale i prowadzi do obniżenia standardów życia publicznego. „Newsweek” napisał ostatnio, że Jacek Karnowski grywa nieczysto. Ja nawet odnoszę ostatnio wrażenie, że zmienił się on na boisku w zgorzkniałego zawodnika, którego głównym celem stał się agresywny atak, daleki od zasad fair play, na wszystkich realnych i wyimaginowanych przeciwników. A nie dostrzega oczywistej prawdy, iż prawdziwym wrogiem i zagrożeniem jest dla siebie on sam.
Wracając do sprawy sopockiego referendum, wiele osób pyta mnie o moje stanowisko w tej sprawie. Nie należę do jego inicjatorów i gorących zwolenników. Uważam jednak każde referendum za ważny element samorządowej demokracji i istotny przejaw lokalnej aktywności obywatelskiej. Byłbym też nieuczciwy wobec siebie, swoich wyborców, aktualnej funkcji Przewodniczącego Rady Miasta oraz innych radnych, gdybym publicznie nawoływał do odwołania Rady, której osiągnięć w tej kadencji nie da się przekreślić. Sopot jako pierwszy w Polsce – przy dużym „oporze materii”, również prezydenckiej - wprowadził decyzją Rady Miasta budżet obywatelski, a za naszym przykładem poszli inni. Imienne głosowania, transmisje internetowe, uchwały obywatelskie, bezpośredni głos mieszkańców na sesji - to wszystko oznaczało istotne zmiany w funkcjonowaniu Rady, która często była wcześniej postrzegana jako maszynka do głosowania.
Najbardziej rozbawiła mnie jednak ostatnio sytuacja, w której ujrzałem sopockich działaczy PO, nawołujących do bojkotu referendum. I były to dokładnie te same osoby, które w poprzedniej kadencji gorąco agitowały za organizacją referendum w Sopocie w sprawie odwołania Prezydenta. Tylko wtedy była to inicjatywa samego Jacka Karnowskiego w ramach „ucieczki do przodu”, potrzebna mu w ramach obrony przed zarzutami. Dziś te same osoby gorąco protestują przeciwko organizacji referendum. Jako złośliwy rechot historii wraca zatem stara leninowska, komunistyczna zasada, ze są wojny „słuszne” i „niesłuszne”. Słuszne są oczywiście wyłącznie te „nasze”. Takie podejście byłoby naprawdę zabawne, gdyby nie obnażało jednocześnie prawdziwych intencji i mentalności tych, którzy wcześniej byli „za”, a dziś są „przeciw”.
Przeciw, ale w sumie to za
Mnie referenda z kolei jakoś niespecjalnie bawią. Prawda to, że w ten sposób przejawia się głos ludu, że się obywatele mobilizują i zrzeszają w jakiejś wspólnej sprawie i demokracja hula na 110%. To wszystko bardzo ładne jest i chwalebne, o ile tylko mówimy o dużych, rozwiniętych miastach. Referendum w Sopocie, mieście z najwyższym (o ile mnie pamięć nie myli) odsetkiem mieszkańców z wyższym wykształceniem w kraju, mieście, gdzie działają takie prospołeczne organizacje, jak Sopocka Inicjatywa Rozwojowa, a do tego mieście już doświadczonym w demokracji – referendum w takim Sopocie to pestka i pikuś. To piękna, ale wystawowa demokracja.
Warto się przyjrzeć, jak reszta kraju sobie radzi z referendami. Nie jak sobie radzi Sopot, Gdańsk, czy Warszawa, ale jak radzą sobie małe wsie i miasta, gdzie nierzadko jeden wójt rządzi już 3, czy 4 kadencję i ludziom nawet do głowy nie przyjdzie, żeby go zmieniać. A co jeśli jest złym gospodarzem i publiczne jako swoje traktuje? Czasami zbierze się grupa odważnych i rzuci mu wyzwanie. Już zebranie wystarczającej liczby podpisów pod wnioskiem referendalnym w małych miejscowościach to droga przez mękę. Najczęściej przebić się trzeba nie tylko przez niechęć mieszkańców do zmian („i co z tego, że jest źle? A może następny będzie gorszy?”), ale też urząd gminy, czy też inny lokalny ośrodek administracyjny, który oczywiście pozostaje w rękach danego Wójta, tudzież burmistrza.
Kiedy grzebałem w statystykach Państwowej Komisji Wyborczej (jakieś pół roku temu), ze szczególnym uwzględnieniem województwa pomorskiego i zachodnio-pomorskiego, okazało się, że od momentu rozpoczęcia kadencji w 2010 zdążyło się tam odbyć już prawie 7, czy 8 referendów. Uwzględniając czas ochronny po objęciu urzędu, oznaczało to, że wszystkie te referenda zorganizowano w przeciągu roku. Żadne z nich nie skończyło się zamierzonym celem, mimo że za odwołaniami głosowało najczęściej ponad 80% uczestników. Wszystko dlatego, że frekwencje rzadko kiedy przekraczały 20%.
Może to grupka oszołomów z prywatnymi problemami chciała odwoływać uczciwe lokalne władze? Może, ale też takie ich prawo. Najczęściej jednak zarzuty były konkretne, ale brakowało umiejętności mobilizacji miejscowej ludności. Bez wsparcia medialnego (jaka gazeta się zainteresuje wsią z paroma tysiącami mieszkańców), bez funduszy (organizacja referendum to prywatna inicjatywa, na którą państwo nie daje ani grosza, mimo że jest zabiegiem wymagającym dużych ilości pracy) i, najczęściej, przeciwko zatwardziałej grupie przeciwników zmian. Zorganizowanie referendum w takich warunkach to syzyfowa praca, która być może pobudzi parę osób, ale większość nawet małym palcem nie ruszy.
Według danych PKW od początku trwania kadencji samorządów (2010) do dzisiaj odbyło się w całej Polsce 75 referendów lokalnych. Zakończyły się odwołaniem 25 rad gmin, 1 Prezydenta, 4 Burmistrzów i 2 Wójtów. Pozostałe referenda były nieważne, ponieważ wzięło w nich udział mniej niż 3/5 liczby osób biorących udział w wyborach danego organu (referenda, w którym wniosek o odwołanie jest odrzucany większością głosów to wielka rzadkość).
Niechże więc Sopot celebruje swoje referenda i swoje frekwencje, bo przynajmniej to znaczy, że mieszkańców coś obchodzi. Gdzie indziej nie bywa tak różowo.