Cudne manowce
Wojciech Fułek (rocznik 1957), sopocianin od zawsze i na zawsze. Tadeusz Fułek (rocznik 1986), sopocianin, chwilowo odcięty od morza
Nie mam czasu na bieżąco biegać za wszystkim nowościami serialowymi, więc patrzę tylko wybiórczo co i jak kręcą. Szwedzi sypią kolejnymi kryminalistycznymi historiami, Anglicy nurzają się z lubością w społecznych tematach, a Amerykanie, jak to Amerykanie, biorą się za wszystkie możliwe aberracje i ludzkie ekstrema w pogoni za oglądalnością – ponurości, gdziekolwiek nie spojrzysz ponurości. Oglądam to wszystko z zainteresowaniem, ale czasami mam ochotę po prostu odpocząć, a do tego, na szczęście, jest jeden idealny serial.
Leciał w telewizji na początku lat 90-tych i do niedawna byłem przekonany, że to kolejny sztampowy amerykański gniot, którym wtedy Stany zasypywały cały świat. Ale byłem w błędzie, w ogromnym błędzie. Jakoś w zarozumiałości swojej wierzyłem, że seriale interesujące i wciągające to wynalazek XXI-wieku, a wcześniej kręcono tylko opery mydlane i porucznika Kojaka. Sam więc nie pamiętam, czemu zacząłem oglądać „Przystanek Alaska”. Chyba z ciekawości, albo żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma czego oglądać. Ale cóż – okazało się, że jest.
Od pierwszego odcinka dałem się uwieść amerykańskiemu optymizmowi lat 90-tych. Kiedy baryłka ropy kosztowała poniżej 30$, kiedy Ameryka wierzyła jeszcze, że historia już dotarła do happy-endu, a rozpasany konsumpcjonizm każdemu przychyli nieba. Dzisiejsze seriale, jakkolwiek by dobre nie były, są przepełnione goryczą i zgorzknieniem, rozczarowaniem i świadomością, że nigdy nie dotrzemy do takiego momentu, żeby wszyscy byli zadowoleni. W „Przystanku Alaska” nic takiego nie ma. Jest za to niekłamany spokój samozadowolenia.
„Przystanek Alaska” jest ideałem, ponieważ potencjalnie oglądać chce go każdy. Jest serialem, który daje świadectwo, że ze wszystkimi można się dogadać, że każdy, w gruncie rzeczy, jest dobry i przychylnie do nas nastawiony, że każdy ma swoje indywidualne obsesje i „odchyły” i ma do nich absolutne prawo. Kryje się w tym oczywiście pewne zakłamanie i naginanie rzeczywistości, z którego zdaję sobie sprawę, ale który serial nie jest zakłamany? Dzisiejsze hiper-realistyczne seriale są niby bliższe prawdy? Cały szkopuł w tym, że wszystko, co oglądamy ma jakąś moc sprawczą i odciska na nas jakieś piętno. Mimo ogromnej sympatii do np. „Gry o Tron”, wolę po obejrzeniu widzieć wokół siebie „Przystanek Alaska” i w taką ułudę wierzyć, niż żyć w klimacie „Gry o Tron”. Jeśli dałoby się parafrazować przysłowie „Jesteś tym, co jesz” na oglądanie TV i seriali, to w latach 90-tych ludzie naprawdę musieli być szczęśliwsi i spokojniejsi.
Naiwny i dziecinny optymizm to jednak nie jedyna zaleta „Przystanku Alaska”. Nie oglądałbym go, gdyby był miałkim oglądadłem (patrz: czytadło). Autorzy scenariusza zapełnili serialowe Cicely tak fascynującymi i jednocześnie niemożliwymi postaciami, że spokojnie można by było nimi obdzielić parę różnych produkcji. Pewnie że serial ogrywa stare jak świat tematy – główny romans, który nie może dojść do skutku przez parę sezonów i każdy czeka, kiedy się coś wydarzy, jakiś służbista, jakiś szalony wolnomyśliciel z dziwnymi pomysłami, ale wszystko jest podkręcone na tak wysoki poziom, że nic, cokolwiek się w Cicely nie wydarzy, nie jest nas w stanie zdziwić. Jednocześnie nie tracimy przez cały czas przekonania, że to miasteczko takie samo jak każde inne. Pewnie dlatego po raz chyba pierwszy w życiu byłem zaskoczony zgranym do cna trickiem „wyjścia z roli” - tutaj się to udaje. Wszystko już było – wiadomo, ale jak się to pokaże, to też sztuka.
Takim polskim „Przystankiem Alaska” próbuje być „Ranczo”. Znośne naśladownictwo, ale pozbawione tamtego polotu. Są zabawni bohaterowie, jest śmiesznie, jest ciepło i rodzinnie, bohaterowie mają zwariowane pomysły, ale wszystko na bardzo małą skalę. Tak żeby przypadkiem nikogo nie przestraszyć. Więc serialowe Wilkowyje cały czas pozostaje zapadłą, małą wsią, jakkolwiek by się bohaterowie nie starali. A „Przystanek Alaska” miał tę siłę, że z małej zapadłej wsi na krańcu świata (Ameryki), stawał się centrum wszystkiego, co tylko ważne dzieje się na planecie. I mogą sobie kolejne sezony pokoleniowo ważnych seriali jak „Girls” wychodzić, ale koniec końców chciałoby się od tego uciec. Uciec i osiedlić się w Cicely.
Za serialowymi nowościami też jakoś nie biegam, pewnie dlatego, że byłoby to zbytnie przywiązanie się do systematycznego zaglądania w telewizyjne okienko. Ale fenomen „Przystanku Alaska”, który też kiedyś namiętnie oglądałem warto z pewnością analizować – jako przykład nie do końca sformatowanej papki serialowej.
Och, ta nasza, dość w sumie przecież naiwna i dziecięca wiara, ze gdzieś tam – choćby i za siedmioma górami, siedmioma rzekami i siedmioma lasami - istnieje jakiś lepszy świat, w którym nie ma podziału na równych i równiejszych i w którym każdy czuje się na swoim miejscu… Miejsce, w którym czas biegnie – nawet jeśli nie wolniej – to na pewno inaczej. Świat wypełniony szczerymi uśmiechami i zadowoleniem, w którym nie zakiełkuje ziarno zawiści i zazdrości i w którym jakikolwiek wyścig szczurów nie ma po prostu sensu. Takie wymarzone, wyśnione miejsca w rzeczywistości pewnie nie mają szansy w dzisiejszym, rozpędzonym krzykliwym świecie, skurczonym już nawet nie tyle do rozmiarów globalnej wioski, ale niemal do wielkości plażowego grajdołka. Wiara w ich istnienie nie jest jednak logicznie niczym uzasadniona, bowiem na końcu każdego marzenia czeka nas twarde zderzenie z rzeczywistością. Ale w końcu każdy buduje własny przystanek Alaska, na miarę swojej wyobraźni. Pamiętam swój zachwyt nad nieskomplikowanym światem wschodnich kresów, niegdyś z życzliwością sparodiowanym w doskonałej „Konopielce” Edwarda Redlińskiego, a w filmowej oraz serialowej formie, utrwalonym przez Jacka Bromskiego jako miejsce, gdzie jest jak „U Pana Boga za piecem”. Do podobnego mitu odwołuje się serial o blondynce, pełniącej swoją wetertynaryjną wartę na wysuniętej na wschód placówce. „Ranczo” w swojej serialowej koncepcji też odwołuje się do podobnej konwencji, choć w tym wydaniu już znacznie bardziej zaburzonej przez cywilizacyjne wpływy i ludzkie charaktery. Popularność „Przystanku Alaska” skutecznie wykorzystał do kulturotwórczych celów mój przyjaciel, Marek Gałązka z tzw. „Mazur Garbatych”, organizując na tych wschodnich kresach cykliczną imprezę muzyczną „Przystanek Olecko”, przyciągającą tłumy, przecież nie tylko samych wielbicieli serialu.
Pomysłodawcy i twórcy „Przystanku Alaska”, opisując wyidealizowany mikrokosmos, otoczony ochronnym pancerzem dobroci przed zgubnym wpływem cywilizacji, odwołują się w gruncie rzeczy do naszych najprostszych emocji oraz odwiecznego podziału na ciemną i jasną strony mocy. Ale wykorzystują też w tym celu jeszcze jeden ważny mit: ucieczki przed światem na jego coraz węższy margines – w tym wypadku niby współczesną, ale bajkowo rajską, choć mroźną wyspę, zagubioną gdzieś tajemniczo na peryferiach cywilizacji. Jednak czy miejsca podobne do „Przystanku Alaska” wciąż jeszcze istnieją, wciąż broniąc swojej odrębności i tożsamości? Zapewne nie, ale jeśli nawet wciąż trwają w naszej wyobraźni, to znaczy że są nie tylko potrzebne, ale wręcz niezbędne – dla odnalezienia właściwych proporcji między tym, co jest wartością osobną, prawdziwą, niezależną od czasów i okoliczności, a sztucznie wykreowanym wzorcem współczesnych wartości, do którego przykraja się kolorowe ludzkie osobowości.
Kto z nas potrafi jednak dziś zatrzymać się, choćby na krótką chwilę, w tej nieustającej sztafecie pokoleń i pędzie do przyszłości, aby spojrzeć w przeszłość i wyrównać proporcje między wczoraj, dziś i jutro? Kto odnajdzie w sobie dość siły, aby dobrowolnie wybrać ucieczkę od wszystkich, pozornie ułatwiających i upraszczających życie, udogodnień, które jednak czynią współczesnego człowieka jeszcze większym niewolnikiem cywilizacji i nowych technologii?
Tak to rozważania o pogodnym i pozytywnym przesłaniu „Przystanku Alaska” poprowadziły mnie dziś trochę w stronę manowców. „Ach, te cudne manowce” – powtórzę zatem na zakończenie niegdysiejsze zawołanie pisarza Edwarda Stachury. Tylko kto dziś jeszcze wie, co oznacza słowo manowce? I kto będzie się chciał wybrać w ich stronę razem ze mną, Redlińskim, Stachurą i mieszkańcami Cicely?